Chociaż mam za sobą jeden zimowy wypad w Tatry, to jednak zawsze na górskie wyprawy wybieram cieplejsze miesiące – kiedy nie ma już śniegu, a do wędrówek nie jest potrzebny specjalistyczny sprzęt. Szczególnie jednak te najwyższe polskie góry budzą, zapewne uzasadniony, lęk. Można jednak jechać w Tatry, nacieszyć się ich widokiem, przeżyć coś więcej niż trasę do Morskiego Oka i wrócić żywym. Nie będzie to pełne kompendium wiedzy na ten temat, ale pomysł na 2-, 3-dniowy wypad, na przykład gdy chcemy aktywnie spędzić długi weekend, zamiast zapełniać brzuchy kolejnymi świątecznymi daniami albo zastanawiać się, czy ktoś w ogóle jest w mieście i co ze sobą zrobić.

Już wcześniej rozważałam taki spokojny wyjazd w tatrzańskie doliny, w końcu jednak zmotywował mnie znajomy, który wybierał się do schroniska w Dolinie Roztoki. A że bardzo lubię to miejsce, to od razu zorganizowałam dojazd i nocleg.

Pogoda w górach zmienną jest i trzeba być przygotowanym na wszystko. Początek kwietnia to jeszcze czas zimowy, szlaki są ośnieżone albo oblodzone, ale te łatwiejsze zdecydowanie do przejścia nawet przez amatora. W czasie mojego pobytu każdego dnia pogoda była inna – pierwszy dzień to nieprzyjemny deszcz, drugi – nieustannie sypiący śnieg, trzeci – delikatny mróz, bezchmurne niebo, słońce i wspaniała widoczność.

Kiedy jadę w góry, chcę tam spędzić jak najwięcej czasu, dlatego decyduję się na nocleg w schroniskach, a nie w Zakopanem. Miejsce w Dolinie Roztoki jest wyjątkowe – kameralne, niby po drodze do Morskiego Oka, jednak trzeba odbić do niego z głównej trasy, na co mało kto się decyduje. Spotkać więc tam można przede wszystkim osoby, które tam śpią, a w ciągu dnia – gdy większość wyrusza na wędrówki – jest wyjątkowo cicho i spokojnie.

Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami

Najbardziej oczywistym kierunkiem na początek jest oczywiście Morskie Oko. Wprawdzie pada i wieje, ale wystarczą odpowiednie ubrania, żeby pogoda aż tak nie przeszkadzała. Asfaltowa droga pokryta jest jeszcze śniegiem, który gdzieniegdzie topnieje. To kilka kilometrów nieszczególnie wymagającego marszu, ale jednak pod górę. Chmury przysłoniły szczyty, ludzie nałożyli kolorowe pelerynki przeciwdeszczowe. Pogoda daleka od idealnej, ale fakt, że jestem znowu w górach, wszystko mi wynagradza.

Trasę do Moka można nieco skrócić podejściami łączącymi główną drogę, ale w takich warunkach lepiej zrobić kilka kroków więcej, niż się przewrócić albo kurczowo przytrzymywać drewnianych poręczy.

Kiedy dochodzę na miejsce, znajomy akurat stoi na tarasie. To miłe, chociaż spodziewane spotkanie.

Dla tych, którzy poczuliby w tym miejscu niedosyt, tak jak ja, istnieją dwie opcje: można obejść Morskie Oko albo wejść na Czarny Staw pod Rysami. Tak czy inaczej trzeba ruszyć wzdłuż brzegu. Krótsza droga pod wejście wiedzie stroną lewą i tam też idę. Ścieżka jest wydeptana, więc nie stanowi problemu. Podejście pod Czarny Staw jest dość strome, nie mam kijków ani raków, ale mam nakładki antypoślizgowe, które na pewno trochę ułatwiają sprawę. Przede mną jednak ambitnie wdrapuje się pan w jeansach, zwykłych butach i bez rękawiczek. Końcówkę pokonuje prawie na kolanach, ale wreszcie staje na „szczycie” i uwiecznia swój wyczyn telefonem. Brawo!

Wzmaga się wiatr i nieprzyjemnie sypie w twarz śniegiem. Gdzieś z okolic Mnicha schodzą niewielkie lawiny. Zerkam jeszcze na drogę w stronę Rysów, mam nadzieję, że latem pójdę właśnie tamtędy, i powoli schodzę. Wystarczy zachować ostrożność i można się nie sturlać ani nie połamać, nawet bez dodatkowego sprzętu. Zdaje się, że większość osób wracała tą samą drogą, bo nie mogę znaleźć dalszej trasy wokół Moka, a nie chcę torować drogi sama.

Z Doliny Roztoki do Pięciu Stawów

Wieczorem rozmowny współlokator zagaduje, a skąd, a dokąd, i proponuje wspólny wypad na Rysy. Brzmi kusząco, szczególnie gdy wspomina o kuchence, kawiarce i gorącej kawie wypitej gdzieś po drodze na szczyt. Wszystko inne wydaje się szalone, łącznie z tym, że nie miałam nigdy raków na nogach, a i jego zimowe doświadczenie wysokogórskie jest znikome. Damian jest wojskowym; mam wrażenie, że z racji dobrej kondycji zawsze im się wydaje, że mogą wszystko. Na szczęście w końcu sam rezygnuje z tego pomysłu. Ja za to wypożyczam raki i kijki i szykuję się do trasy, która i tak okaże się sporym wyzwaniem, ale jednak znacznie bardziej bezpiecznym.

Wystarczy po podejściu z Roztoki przejść główną drogę, by znaleźć się na trasie do Doliny Pięciu Stawów. Raki przydają się już, a może szczególnie, na samym początku, który jest dość stromy i oblodzony. Później jest łatwiej. Prószy śnieg, jest biało, ale na szczęście nie bardzo zimno. Idę po śladach kolegi z pokoju, który wyszedł chwilę przede mną. Było miło i przyjemnie do momentu, gdy zaczęło się strome podejście, miejsce gdy ze szlaku zielonego przechodzi się na czarny. Wiatr stawał się coraz silniejszy, śnieg wciąż padał, zasypując zostawione wcześniej ślady. Właściwie bardziej się domyślałam, że idę dobrą drogą. Nie podobały mi się te momenty, kiedy zatrzymywałam się, żeby odpocząć, i patrzyłam w dół. Zawsze zejścia jawią mi się jako trudniejsze, w głowie widzę sto sposobów, na które mogę z nich spaść. Ale to później, a tymczasem musiałam się dalej wdrapywać. W końcu pojawiły się kijki oznaczone czarnym paskiem, miałam za sobą sporą cześć podejścia i czułam się o wiele pewniej. Tak naprawdę nie jest to trudny odcinek, ale w takich warunkach – a pewnie i w każdych innych – trzeba po prostu być ostrożnym. Cudownie było ujrzeć budynek schroniska, dookoła było zupełnie biało. Nie było widać gór ani zarysu stawu, jedynie kilka krzaków i schronisko. Przy budynku niewielka grupa dzieciaków trenowała zjazdy na nartach. A ja byłam zmęczona i głodna.

Na miejscu spotkałam chłopaka z pokoju i w drogę powrotną zabrałam się razem z nim. Momentami pojawiała się śnieżna zamieć, śnieg sypał w twarz, trudno było wziąć oddech, a pokrowiec na plecaku głośno łopotał.

Schodziłam po śladach kolegi, szło nad wyraz sprawnie, nie musiałam się zastanawiać, którędy iść, gdzie dokładnie postawić nogę i czy na pewno to przeżyję. Towarzystwo drugiej osoby to jednak duża zaleta. Po pokonaniu najbardziej stromej części rozdzieliliśmy się i każde z nas wracało w swoim tempie (tzn. ja oczywiście wolniej).

To nie była wyjątkowo trudna trasa, ale na pewno małe doświadczenie i wyprawa w pojedynkę wzmagają uczucie strachu i niepewność, czy to był dobry pomysł. Ale po powrocie wiedziałam, że tak – był dobry, a ja czułam ogromną satysfakcję.

Morskie Oko w słońcu

Na kolejny dzień zapowiadało się słońce, ktoś rzucił pomysł, żeby iść na Kozi Wierch, czyli ponownie przez Dolinę Pięciu Stawów, ostatecznie jednak mała ekipa ruszyła na Rysy. Ja musiałam po południu wracać do Zakopanego, więc uznałam, że przy takiej pogodzie nawet ponowny spacer do Morskiego Oka nie będzie złą opcją, a lepiej mieć widok na szczyty, niż przebijać się przez trasy między drzewami.

Było przepięknie, błękitne niebo, klarowne powietrze, dzięki czemu widać było wszystkie szczegóły. Po jakimś czasie zjawił się znajomy, siedzieliśmy przy oknie, ciesząc się ciepłem słońca, tym, że w ogóle tam jesteśmy, i pijąc kawę. Bo przecież takie miejsce w taki dzień zasługiwało na kubek małej czarnej. Morskie Oko może być wcale nie takie złe, jeśli przyjdzie się tam odpowiednio wcześnie. Z czasem zjawiało się coraz więcej osób, a w drodze powrotnej mijałam tłumy. Nawet nie chcę myśleć, co tu się musi dziać w słoneczne weekendy wiosną i latem.

Myślę, że gdyby ktoś bardzo nie chciał powtarzać tej trasy, alternatywą może być wypad na Psią Trawkę.

Informacje praktyczne:

  • dojazd do Zakopanego – ze względu na remont torów możliwość dotarcia pociągiem jest teraz mocno ograniczona, dlatego w przypadku braku własnego samochodu trzeba poszukać dojeżdżających tu autobusów. Nie mogłam dostać biletu na nocny autobus z Warszawy, dlatego dostałam się tam z przesiadką w Krakowie. Sprzed dworca odjeżdżają małe busy. Dojazd do Palenicy Białczańskiej, gdzie zaczyna się trasa do Morskiego Oka, to koszt 10 zł w jedną stronę, płatne u kierowcy. Niby jest rozkład, ale jeśli w międzyczasie zbierze się grupa, ruszają dodatkowe transporty, tak więc nie czeka się zbyt długo.

Schronisko w Dolinie Roztoki

  • nocleg – warto zarezerwować. Ja tak zrobiłam, przy czym na jedną noc nie było już miejsc, ale akurat w Roztoce można wciąż spać na tzw. glebie. Na szczęście na miejscu okazało się, że jedno łóżko się zwolniło, miałam więc względny komfort spania na cienkim materacu z deską wbijającą się w lędźwia. Ale nigdy nie narzekam na warunki, tylko trochę rano się śmiałam z bolącego kręgosłupa. W sezonie koszt noclegu w 8- czy 9-osobowym pokoju to 40 zł. Dla posiadaczy np. legitymacji Klubów Wysokogórskich są 20-procentowe zniżki. Za dodatkowe 10 zł można wypożyczyć kołdrę i pościel. Więcej szczegółów na stronie internetowej.
  • jedzenie – śniadania, obiady, kolacje, można dostać wszystko, jeśli ktoś nie musi liczyć się z pieniędzmi albo nie ma ochoty dźwigać własnego jedzenia. Ceny dość przyzwoite. Ale jest też całkiem dobrze wyposażona kuchnia, gdzie można zrobić obiad samemu, a na pewno bez ograniczeń gotować wodę na zupki chińskie.
  • wypożyczenie sprzętu – na miejscu można wypożyczyć praktycznie wszystko, co może nam się przydać podczas wędrówki, od raków po plecak lawinowy. Za raki i kijki zapłaciłam 35 zł.

KWIECIEŃ 2018

Leave a comment

%d bloggers like this: