W Ugandzie weszłam na najwyższy do tej pory szczyt w moim życiu – Mt Muhavara o wys. 4127 m. Na południu kraju znajduje się kilka wulkanów; kusił nas ten położony na połączeniu granic Ugandy, Rwandy i DRK, ostatecznie jednak zdecydowaliśmy wejść na ten najwyższy dostępny od strony ugandyjskiej. Powoli wspinaliśmy się pod górę, mając do pokonania przewyższenie ponad 1000 metrów i przechodząc przez kilka stref roślinnych. Powietrze musiało być naprawdę czyste, skoro porosty, niczym długie włosy, zwisały z pni drzew. Inne, pokryte mchem, wyglądały jak wielkie koralowce. W pewnym momencie zauważyliśmy kameleona, jaki śliczny! Nawet ja, która nie przepadam za dotykaniem dziwnych zwierząt, chciałam choć na chwilę wziąć go na rękę; mam nadzieję, że wybaczył nam to wkroczenie na swój teren. Ruszał się powolutku i tak uroczo złapał swoją łapką bluzę Marka.
Jezioro na szczycie trochę nas rozczarowało. W obiecanym idealnie okrągłym brzegu doszukaliśmy się pewnych nierówności. Niesamowite, jak łatwo z góry można rozpoznać granicę między Rwandą i DRK – teren staje się zupełnie płaski. Wielka niespodzianka czekała nas po zejściu, na jednym z drzew zauważyliśmy gigantycznego chomika. Już w domu udało nam się dojść do tego, że prawdopodobnie był to góralek drzewny, blisko spokrewniony ze… słoniem.
Uganda, podobnie jak południowy sąsiad, oferuje tłuste, ale pyszne jedzenie, tutaj hitem były to placuszki czapati, smażone na prowizorycznych, ręcznie robionych piecykach. Spotkaliśmy tu najlepszych w czasie naszej wyprawy przewodników. Tu również znaleźliśmy najtańszy park narodowy i mieliśmy okazję przeżyć piesze safari w Parku Narodowym Queen Elisabeth. Tu widzieliśmy te zwierzęta, na których najbardziej nam zależało i to nie z wygodnego fotela terenówki – słonie, hipopotamy, guźce, ale i bawoły, różne gatunki antylop i krokodyli. Spaliśmy na otwartym campingu, po którym zwierzęta mogły swobodnie chodzić. Tu straciłam moje buty trekkingowe, nieopatrznie zostawione przed namiotem. Ktoś próbował mnie przekonać, że zabrał je słoń, ale trudno było mi w to uwierzyć.
Kiedy czekaliśmy na pewną Holenderkę, która miała nas podrzucić na przystanek, przydarzyła nam się zabawna sytuacja – strażnik powiedział, żebyśmy się przesunęli w mniej widocznie miejsce, ponieważ właśnie nadjeżdża prezydent DRK, a my psujemy widok!
W Kampali, stolicy Ugandy, zatrzymujemy się u naszej znajomej z Polski. Kasia zajmuje się prawami kobiet i mieszka tam już od paru lat. Nareszcie możemy trochę odpocząć i poczuć się jak w domu. Kampala, jak wiele stolic i dużych miast w krajach rozwijających się, jest zatłoczona, ruch uliczny jest trochę chaotyczny, ale można się do tego przyzwyczaić. Trochę zwiedzamy pieszo, trochę jeździmy vanami pełniącymi rolę lokalnego środka transportu. Z fascynacją patrzę na dworzec autobusowy i bałagan, który na nim panuje, ale może tylko ja tak to oceniam.
W drodze do Nairobii, już w Kenii, spotkaliśmy naszych znajomych z Polski i na parę dni się do nich przyłączyliśmy. Ponieważ i tak mieli wynajęty samochód, postanowiliśmy jechać z nimi na takie typowe safari, którego udało nam się uniknąć, ale naprawdę tego nie polecam. Wiem, że mało jest miejsc, gdzie można pójść na piesze safari, jak w Ugandzie, ale jest to doświadczenie dalekie od spodziewanego obcowania z naturą. Jeśli kogoś bawi wyścig, żeby zająć miejsce bliżej leżącego gdzieś lwa, to może i warto, dla mnie nie było w tym ani trochę frajdy, myślę, że dla tych zwierząt też nie.
W Kenii byliśmy bardzo krótko, ale miło ją wspominamy. Ostatni dzień spędziliśmy w Nairobii.
To była wspaniała wyprawa, ale też dość męcząca ze względu na tempo. Cieszyliśmy się na powrót, chociaż ja może trochę mniej na myśl, że przy 20-stopniowym mrozie, który panował wtedy w Warszawie, muszę do domu wrócić w sandałach.
LUTY 2012