Przylot do Nairobi

Do Nairobi przylatujemy w środku nocy z nadzieją na złapanie autobusu jadącego na południe. Kierunek: Tanzania. Przez chwilę myślimy, że mamy wielkie szczęście – po Polkę, której pomogliśmy, przyjedzie samochód i może nas zabrać ze sobą. Nagle w rozmowę wtrącił się jakiś mężczyzna i kazał nam za to zapłacić. Nie zgodziliśmy się, musieliśmy zostać. Później okazało się, że nie miał on żadnego związku z tym samochodem, sprzedawał bilety autobusowe.

Pomógł nam jednak ktoś inny – Cypryjczyk, na którego zwróciliśmy uwagę już wcześniej. Miał olbrzymie walizki i robił im oraz sobie mnóstwo zdjęć i wydawał się co najmniej dziwny. Podwiózł nas na dworzec autobusowy i wskazał na stary, zielony autobus, w którym od razu się zakochaliśmy. Sam Cypryjczyk pomaga w Afryce dzieciakom, a te wielkie walizki wypakowane miał prezentami dla nich.

Lekcja cierpliwości na granicy

Na granicy przeszliśmy prawdziwy test cierpliwości. Tuż przed nami Tanzania, a my czekamy godzinę, druga, trzecią, czwartą… Całkiem powszechne jest to, że na dachy autobusów pakuje się mnóstwo bagaży z towarem na handel. Celnicy sprawdzali torbę po torbie. Wyciągali kolejne ubrania i na pewno im się nie spieszyło.

Nawet przewodnik ostrzegał, że Arusha, do której właśnie jechaliśmy, jest najgorszym miastem w kraju. Baza wypadowa na Kilimandżaro i Mt Meru oraz na safari, przez co trudno się obronić przed natrętnymi ofertami. Bardzo szybko nauczyliśmy się też, że pomoc nie jest za darmo.

Czy poszliśmy na Kilimandżaro?

Mimo że w Afryce o tej porze było codziennie minimum 30 stopni, połowę naszych plecaków zajmowały zimowe ciuchy i ciepłe śpiwory. Tanzania jest w końcu celem dla osób chcących wejść na najwyższy szczyt kontynentu. Tak, tak, my też mieliśmy ambitny plan wejść na Kilimandżaro, tylko nie wyszło. Wiedzieliśmy, że nie będzie to tanie, ale na miejscu okazało się, że za 6-dniową wędrówkę każde z nas będzie musiało zapłacić 1200$ plus obowiązkowe napiwki. Do tego potrzebny jest przewodnik, jego asystent, kucharz i ich tragarze, a do tego po 3 tragarzy na każdego wspinacza – nie można samemu nieść więcej niż 5 kg! Podejrzewam, że to jakaś forma zmuszenia turystów do zatrudnienia tak dużej liczby ludzi jak się da. To cały zespół pomagających, więc trudno chyba o odpowiednią satysfakcję po zdobyciu tego przecież najwyższego szczytu Afryki.

Mount Meru okryta białą czapką chmur
To wprawdzie nie Kilimandżaro, ale druga najwyższa góra Tanzanii – Mt Meru, którą widać było sprzed naszego guesthouse’u

Jest też inny, bardzo ważny dla nas aspekt. Opłata za wejście i namiot (50$ za noc) daje łącznie 700$, które w całości trafia w ręce rządu. Większość z pozostałej części opłaty trafia do operatorów wycieczek. Zostaje już niewiele. Każdego dnia Kilimandżaro zdobywają setki ludzi, jednak z tej góry pieniędzy prawie nic nie trafia do tych, którzy naprawdę ich potrzebują. Wioska znajdująca się u podnóży przez kilka lat walczyła o wybudowanie szkoły wartej 4000$.

A może pojechaliśmy na safari?

Biorąc to wszystko pod uwagę, zrezygnowaliśmy ze wspinaczki. Nie zdecydowaliśmy się też na safari – zgodnie uznaliśmy, że pogoń samochodem za dzikimi zwierzętami i próba dotarcia do miejsca, gdzie akurat siedzą, zanim dojadą tam wszyscy inni, to nie jest to, po co przyjechaliśmy. Przez te kilka dni przeszliśmy jednak Arushę wzdłuż i wszerz i w jednym miejscu znaleźliśmy taki mural, który dotyczy ponoć świadomego rodzicielstwa.

Wulkan z białą lawą

Mieliśmy trochę poczucie straconego czasu, ale też czegoś się nauczyliśmy. Postanowiliśmy więc wybrać się do miejsca, do którego nie trafia zbyt wielu turystów. Ol Doinyo Lengai to jedyny na świecie wulkan karbonatytowy, którego lawa jest biała i osiąga temperaturę zaledwie 500-600°C. W języku Masajów wulkan ten zwany jest Górą Boga i każdy członek plemienia musi na ten święty dla nich szczyt wejść przynajmniej raz w życiu.

Do pokonania mieliśmy zaledwie 200 km, wydaje się niewiele, prawda? Zajęło nam to 2 dni. Część drogi spędziliśmy w całkowicie zatłoczonym autobusie, podskakującym przy krawędzi wyboistej drogi. Może nie jechaliśmy nad 300-metrowym zboczem, ale i tak było to stresujące.

Wejście na Ol Doinyo Lengai jest niezwykle trudne. Wspinaczkę zaczyna się ok. 23, tak aby dojść na szczyt przed wschodem słońca. O innej porze – biorąc po uwagę panujące tam temperatury i całkowity brak roślin na wulkanie – byłoby to niemożliwe. Zbocze jest bardzo strome, wydawało nam się, że może to być nawet 35-40, a później wręcz 45 stopni, trochę piaszczyste. Nie można ułatwić sobie wejścia, idąc zakolami, trzeba iść cały czas prosto przed siebie. Przy tym wszystkim nie wiadomo dokładnie, gdzie się jest, dokąd się idzie. Otacza nas ciemna noc, a jedyne światło dają nasze latarki. Od czasu do czasu góra pokazuje jednak swoją przerażającą twarz, kiedy na sekundę oświetla ją błyskawica.

Zejście z Ol Doinyo Lengai

Po dwóch godzinach byłam kompletnie wyczerpana, zjadłam wszystkie słodycze, który mogły dać trochę energii, i nawet wyobrażenie najpiękniejszych widoków nie mogło mnie już zmobilizować. Na szczęście mieliśmy dwóch przewodników, z jednym z nim postanowiłam zejść.

O stromiźnie wulkanu powinien dużo powiedzieć fakt, że zejście zajęło mi tyle samo czasu co wejście, tak ostrożnie trzeba było iść. Byliśmy już blisko samochodu, kiedy poczułam się bardzo dziwnie, a w końcu zaczęłam wymiotować. Dla mojego organizmu to był ekstremalny wysiłek. Gdzieś w tym czasie Marek osiągał szczyt. Zamiast planowanych 6–7 godzin, zajęło mu to 4, bo ani on, ani przewodnik nie chcieli okazać słabości i prosić o przerwy. Na szczycie niestety czekały na nich chmury.

Ol Doinyo, ze swoją białą, przypominającą śnieg lawą, wydał mi się czymś nieosiągalnym. Ponoć na szczyt nie weszła jeszcze żadna kobieta (choć wydaje mi się to mało prawdopodobne) i ja, niestety, nie miałam być tą pierwszą.

Ruszamy dalej

Zdaję sobie sprawę, że widzieliśmy niewielki fragment kraju. Tanzania okazała się dla nas jednak niezbyt szczęśliwym miejscem. Trochę więc w poszukiwaniu tego szczęścia, a trochę dlatego, że mieliśmy dalsze plany, ruszyliśmy do Rwandy. Najpierw jednak czekała nas najbardziej szalona jazda autobusem, jaką przeżyłam. Jechaliśmy zdecydowanie ponad 100 km/h po nieasfaltowej drodze, praktycznie nie zwalniając ani na chwilę. Czasem podskakiwaliśmy na naszych siedzeniach nawet 30 cm, nazwałam to „lądowym raftingiem”. Podobał mi się za to stoicki spokój pozostałych podróżujących, zapewne przyzwyczajonych do takich warunków. My byliśmy jedynymi osobami, które czegokolwiek się trzymały. Tanzania została za nami, a my rozpoczęliśmy kolejną część naszej afrykańskiej przygody.

STYCZEŃ 2012

Leave a comment

%d bloggers like this: