To początek mojej przygody – nie z górami, bo te kocham od dawna – ale z Koroną Gór Polski. Zaplanowałam tydzień wolnego i chciałam go jak najlepiej wykorzystać. Z regionów, w których łatwo przemieszczać się z miejsca na miejsce, a przy okazji można zdobyć dużo szczytów wybrałam Sudety.

Góry Wałbrzyskie – Chełmiec 869 m n.p.m.

Nie lubię tracić dnia na dojazdy, więc często wybieram podróż nocą, chociaż wiem, że bywa to męczące. W sobotni poranek dotarłam więc do Wałbrzycha. Zatrzymałam się w Domu Turysty Harcówka, położnym na wzgórzu w Parku Miejskim im. Jana III Sobieskiego. Sezon się jeszcze nie rozpoczął, miałam wrażenie, że jestem tam jedynym gościem i może dzięki temu dostałam pokój z widokiem na panoramę miasta.

Chwilę odpoczęłam, przepakowałam się i od razu ruszyłam na Chełmiec. Mimo że nie jest to najwyższy szczyt Gór Wałbrzyskich, to właśnie on jest zaliczany do KGP zamiast Borowej. Stąd na Chełmiec droga prosta – najpierw żółtym szlakiem trzeba przejść do innej części miasta, po drodze mija się Centrum Nauki i Sztuki Stara Kopalnia, które na pewno warto zwiedzić, ale niestety nie miałam na to czasu. Za to widać typowe dla tych obszarów szyby starych kopalni.

Droga dość łatwa, chociaż niektóre fragmenty są strome. Niestety wykorzystują to crossowcy, robiąc sobie z tej trasy tor zjazdowy i bardzo przy okazji hałasując. Żeby skrócić trasę, ze szlaku żółtego przechodzę na niebieski. Kolejna stromizna, po której dochodzi się do drogi okalającej sam szczyt. Rozglądam się za dalszym wejściem, ale nic nie widzę, idę przed siebie i mam wrażenie, że jestem zdecydowanie za daleko. W pewnym momencie po prawej stronie, czyli tej, od której wchodzi się pod górę, dostrzegam schody i oznaczenie szlaku zielonego, a to znaczy, że po drugiej stronie powinien być dalszy ciąg. I faktycznie jest, ale właściwie nie sposób dostrzec go ot tak sobie, poza tym trzeba przebić się przez krzaki. Chwilę później jest się na szczycie, na którym stoi wieża widokowa. Za kilka złotych można wejść na górę i podziwiać panoramę znad drzew.

Schodzę szlakiem żółtym, żeby nie wracać tą samą drogą. Po drodze zauważam siedzibę nadleśnictwa, do której postanowiłam zajrzeć i spytać o te jeżdżące po górach motory. Niestety, jest zamknięta, w końcu jest weekend, a nie jest to typ leśniczówki, w której ktoś mieszka, tylko biuro w małym bloku. Trochę mnie ta sytuacja męczy, czułam bezsilność – po pierwsze nie wiedząc, czy to jest legalne i czy w związku z tym mam prawo zwrócić komuś uwagę, po drugie i tak nie byłabym pewnie w stanie zatrzymać jadącego motoru, a po trzecie, przez ludzką ignorancję i arogancję. Mam duży szacunek dla przyrody i nie potrafię zrozumieć tego, jak ludzie na różne sposoby potrafią ją niszczyć czy zakłócać jej funkcjonowanie.

Tak wyglądała trasa tego dnia.

Wałbrzych – najsmutniejsze miasto w Polsce?

Jeszcze tego samego dnia wsiadam w autobus, którym podjeżdżam do zamku Książ. Chociaż w górach był spokój, tutaj turystów jest dość sporo, więc siadam na ławce, żeby nacieszyć się widokiem zamku, ale nie decyduję się już na zwiedzanie. Park i zamek są bardzo blisko miasta, więc warto podjechać tam choć na chwilę.

Po powrocie do miasta wybieram się na spacer i zwiedzanie centrum. Jest sobotnie popołudnie, jeszcze jasno i słonecznie, ale na ulicach mało jest ludzi, miasto wydaje się wymarłe. Nawet na niedużym rynku niewiele się dzieje. Jestem tam tylko na chwilę i czuję jakąś sympatię do okolic i do Wałbrzycha, uwielbiam opuszczone budynki i fabryki, ale rozumiem, że osoby, które tu mieszkają, nie podzielają mojego zachwytu. Nie bez powodu Wałbrzych uznaje się za miasto zapomniane. Udaje mi się przynajmniej znaleźć bar, w którym mogę zjeść falafela, a już przy wzgórzu ze schroniskiem – kawiarnię, w której jest nawet mleko sojowe. Latte w górach, cudownie! Przy okazji długo rozmawiam z właścicielką i następnego dnia zaglądam na jeszcze jedną kawę.

Chełmiec czy Borowa?

Kiedy powstała idea Korony Gór Polski Chełmiec uznawany był za najwyższy szczyt Gór Wałbrzyskich, jednak późniejsze pomiary wykazały, że nieco wyższa jest Borowa, znajdująca się w innej części pasma. Na wszelki wypadek postanowiłam wejść również na nią. Wybieram się tam szlakiem niebieskim, który przechodzi obok schroniska. Następnie przez Górę Niedźwiadki aż do Rozdroża pod Borową, gdzie trzeba przejść na szlak czerwony. Tego dnia jest już zimniej, przez chwilę pada delikatny śnieg, ale czapka, rękawiczki i kurtka przeciwdeszczowa wystarczają. Lubię taką pogodę nawet bardziej niż dni zbyt ciepłe, od wysiłku krew zaczyna szybciej krążyć i rozgrzewać, a kubek herbaty z termosu cieszy jak mało co. Tym bardziej że – choć góry są dość niskie – spore są różnice wysokości i żeby wejść na te 900 i trochę metrów, trzeba się nieco natrudzić. Czerwonym szlakiem schodzę do miasta, mijając po drodze stary most i nieduże bloki, które lata świetności mają już dawno za sobą. A to trasa z tego dnia.

Po południu spotykam znajomą i razem jedziemy do Sokołowska, gdzie akurat mieszka.

Góry Kamiennie – Waligóra m 936 m n.p.m.

Sokołowsko to urocza wieś, dawniej znana z uzdrowiska, do którego przyjeżdżali pacjenci z gruźlicą, a później z chorobami dróg oddechowych. Budynek niestety zaczął popadać w ruinę, a jego stan dodatkowo pogorszył pożar z 2005 r. Obecnie jego część jest odnowiona dzięki staraniom Fundacji Sztuki Współczesnej – In Situ, tam też znajduje się jej biuro. Latem odbywają się tu festiwale artystyczne.

Trasa na Waligórę jest dość łatwa, osoby z samochodem mogą wręcz podjechać pod schronisko Andrzejówka i „zaliczyć” szczyt pewnie w godzinę, ale ja z Sokołowska robię kilkugodzinną pętlę. Niestety spisuję to z pamięci, nie mogę sobie przypomnieć dokładnej trasy, ale możliwości jest wiele. W zależności, czy chce się poświęcić godzinę, czy kilka, można sobie trasę odpowiednio zmodyfikować.

Po powrocie idę do siedziby Fundacji, w podziemiach znajduje się akurat wystawa fotografii. Naszła mnie też myśl, żeby kolejnego dnia jechać do znajdującego się po drugiej stronie granicy Skalnego Miasta, ale trudno było się tam dostać bez samochodu, a pogoda była zbyt niepewna, żeby jechać na rowerze. Zostawiam to na inną okazję, ale zobaczyć Adrspach warto na pewno.

Rankiem zbieram się na przystanek, busem podjeżdżam z powrotem do Wałbrzycha, gdzie łapię pociąg do Jeleniej Góry, a stąd kolejny bus do Karpacza. Właściwie cały dzień upłynie w podróży. Znajduję nocleg w Domu Turysty, który o tej porze jest prawie pusty. Karpacz jest jednak dobrą bazą wypadową w kilka miejsc.

Rudawy Janowickie – Skalnik 945 m n.p.m.
Góry Kaczawskie – Skopiec 724 m n.p.m.

Planowałam najpierw wybrać się na Śnieżkę, żeby najtrudniejszy ze szczytów tej wyprawy mieć już za sobą i w kolejne dni iść na coś łatwiejszego. Jednak pogoda sprawia, że zmieniam plany. Na dole jest chłodno, ale jak dowiaduję się w informacji turystycznej – na szczycie pogoda jest o wiele gorsza. Na Śnieżce zimno, jest to też szczyt, na którym przez większość dni dość mocno wieje, co na pewno wzmaga poczucie zimna. Dodatkowo dwie panie, które spotykam w schronisku, mówią, że wybrały się tam, ale wróciły, szlak był oblodzony, mimo że to maj. Zastanawiam się, co robić, wejście na Śnieżkę zaczyna przypominać wyprawę na Everest. Ale nie ma co szarżować, w końcu to góry, a ja mogę poczekać. Kolejnego dnia wybieram się więc na Skalnik.

Podjeżdżam do Kowar, które są uroczym miasteczkiem i ruszam szlakiem zielonym prosto na szczyt. Jest chłodno i pochmurno. Poza granicami Kowar nie spotykam już właściwie nikogo, niesamowicie jest spędzić kilka godzin tylko ze sobą, ze świadomością, że prawdopodobnie w promieniu paru kilometrów nie ma nikogo więcej. Docieram na kamienny taras widokowy, jest pięknie, choć nade mną wiszą ciemne chmury i wieje. Jest też na tyle zimno, że dość szybko ruszam dalej, wśród drzew, nawet jeśli jeszcze bezlistnych, wydaje się cieplej.

Tego miejsca nie ma już na mojej mapie, zastanawiam się, czy szczyt jest na tym tarasie. Idę jednak jeszcze trochę, kręcę się, schodzę ze ścieżki, żeby wejść nieco wyżej, ale nigdzie nie znajduję tabliczki oznaczającej szczyt, mam jednak trochę zdjęć, więc chyba wystarczą. W drodze powrotnej mijam piękne budynki uzdrowisk. Stoi przed nimi mapa, przyglądam się, analizuję i stwierdzam, że trzeba było iść jeszcze dalej… Co za pech, będę musiała wrócić, ale już nie tego dnia.

Postanawiam jednak wykorzystać pobyt w Kowarach i sprawdzić, czy Park Miniatur Dolnego Śląska faktycznie wart jest zobaczenia. Jest! Zamki i pałace odwzorowano z niezwykłą precyzją, wykorzystując ponoć te same materiały, z których zbudowane są oryginalne budowle. Zawsze w tego typu miejscach obawiam się kiczu, ale tutaj byłam pod wrażeniem, a przy okazji dowiedziałam się o istnieniu miejsc, które warto zobaczyć w pełnym rozmiarze.

Na dworze wieje, w Karpaczu znajduję miłą kawiarnię, w której się rozgrzewam i rozmawiam z panią, która tam pracuje. To właśnie lubię w podróżach w pojedynkę – rozmawia się z osobami, z którymi w innym przypadku pewnie zamieniłoby się parę zdawkowych słów. Ale potrzeba odezwania się do kogokolwiek rozwiązuje usta i jednej, i drugiej stronie.

Kolejnego dnia wstaję wcześnie, bo trzeba naprawić błędy. Jadę znowu do Kowar i znaną już trasą wchodzę na górę. To już bardziej jak trening sprawnościowy, bez podziwiania, po prostu trzeba iść przed siebie. Tym razem wiem, gdzie nie zawracać, choć wciąż nie jestem pewna, gdzie jest szczyt. Okazuje się, że nietrudno go znaleźć, ale trzeba było iść jeszcze kilka minut. Droga przechodzi przez sam szczyt, tabliczka wisi na pobliskim drzewie. Odpoczynek, zdjęcie, powrót. Chcę tego dnia jechać w kolejne miejsce, ale nie wiem, jak to wyjdzie czasowo.

Nie mam ze sobą laptopa ani smartfona, więc przygotowanie się teoretyczne jest trochę utrudnione. Gdzieś na dole mijam przystanek autobusowy, okazuje się, że za kilka minut będzie tu autobus, który jedzie do Jeleniej Góry, idealnie.

Dojeżdżamy na dworzec autobusowy, skąd muszę przejść na przystanek autobusu jadącego do Komarna, by najszybciej dostać się na Skopiec – najwyższy szczyt Gór Kaczawskich. Z ostatniego przystanku muszę przejść jeszcze trochę przez wieś, a później szlakiem żółtym i niebieskim dojść na górę. To zapewne jeden z najłatwiejszych szczytów na liście. Wiem, że nie ma sensu wracać tą samą drogą – mimo że jest wczesne popołudnie, nie będę miała jak się wydostać z Komarna, a poza tym nie chcę skupiać się jedynie na wejściu na szczyty. Podążam więc szlakiem niebieskim przez łąki, pagórki. Na zboczach widać zwinięte bele siana, dzień jest ciepły i iście sielankowy klimat. W końcu dochodzę do Radomierza, skąd próbuję się dostać z powrotem do Jeleniej Góry, a przy okazji zdobyć jakąkolwiek pieczątkę potwierdzającą, że byłam w tej okolicy. W Komarnie, od miejsca, w którym wysiadłam z autobusu, nie było już żadnego sklepu. Tutaj też wszystko wydaje się zamknięte. W końcu trafiam na hurtownię ogrodniczą, podbijam książeczkę, a stąd dochodzę już do głównej ulicy. Na pewno coś będzie tędy jechać. Znajduję przystanek i czekam, obojętnie na co i o której, byle dostać się do Jeleniej Góry.

Z dworca autobusowego muszę przejść – można też podjechać, ale gdzie walor krajoznawczy – do dworca PKP, spod którego odjeżdżają busy do Karpacza. Jelenia Góra jest prześlicznym miasteczkiem i gdyby nie konkretny cel wyjazdu, chętnie spędziłabym tu dzień. Albo chociaż pół.

Karkonosze – Śnieżka 1602 m n.p.m.

W końcu nadszedł ten dzień, czas na Śnieżkę. Zrobiło się trochę cieplej, więc nie zagrażało mi odczuwalne minus kilkanaście stopni, jak jeszcze kilka dni wcześniej. Spod stacji kolejki linowej doszłam zielonym szlakiem do żółtego. To całkiem przyjemny spacer dość szeroką drogą. Nie wiem, skąd się wzięły te opowieści o śniegu i bardzo trudnych warunkach. Przy schronisku nad Łomniczką szlak ten się kończy i dalej idzie się czerwonym, tutaj droga robi się trochę bardziej stroma i męcząca. Kiedy widać Dom Śląski, wiem, że czas na chwilę odpoczynku, przyda się. Stąd niedaleko na szczyt Śnieżki. Faktycznie wieje i jest dość chłodno, ale jestem na to przygotowana. Od strony czeskiej na szczyt można wjechać kolejką linową i część osób wybiera tę opcję.

Bardzo lubię ten moment, kiedy można wracać do „domu” i wiadomo, że większość trasy będzie prowadzić w dół! Idę wzdłuż grzbietu szlakiem czerwonym, mijając po drodze schronisko Jelenka, a na Sowiej Przełęczy przechodzę na czarny i powoli kieruję się w stronę Karpacza. Jestem zmęczona, ale trzeba się spakować na kolejny dzień i jak co wieczór posiedzieć na dole w barze, przeglądając mapę i robiąc w głowie plan. A tak naprawdę plan jest prosty – rano trzeba się dostać autobusem do Szklarskiej Poręby, znaleźć nocleg i iść w góry Izerskie.

Góry Izerskie – Wysoka Kopa 1126 m n.p.m.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Dostałam się do Szklarskiej Poręby, noclegu wprawdzie nie miałam zarezerwowanego, ale nie spodziewałam się, żeby poza sezonem stanowiło to jakikolwiek problem. I faktycznie, szybko coś znalazłam. Przepakowałam plecak i ruszyłam w Góry Izerskie. To właściwie spacer, najpierw wzdłuż zabudowań, później szeroką drogą przez las. Po drodze znajduje się kopalnia kwarcu i co jakiś czas dobiegały mnie dźwięki koparek i wybuchów. W pewnym momencie zauważyłam przy poboczu magnetofon. Stał tak zupełnie sam. Nie wiedziałam, czy mam wcisnąć jakiś przycisk, poczułam się jak bohaterka horroru. Szczególnie kiedy jesteśmy sami wyobraźnia podsuwa nam szalone myśli. Niby śmieszne, ale naprawdę się przestraszyłam, więc czym prędzej zostawiłam to urządzenie za sobą. Świeciło słońce, ćwierkały ptaki, naprawdę nie warto było wywoływać duchów i potworów.

W pewnym momencie szlak niebieski łączy się z zielonym i czerwonym. Można jednak sobie jednak ułatwić życie i iść jeszcze trochę wzdłuż tej drogi, zamiast wspinać się pod górę, i powrócić na szlak później. Odbijam na szlak czerwony i trochę się na nim gubię, nie zawsze jest dobrze oznaczony, trudno mi też było znaleźć wejście na Wysoka Kopę, która stoi nieco z boku względem samego szlaku, ale w końcu się udało. Na wypłaszczonym szczycie znajduje się duża polana z kępami traw, na jej środek można dostać się ścieżką, która jednak jest trochę ukryta, albo przechodząc między tymi kępami, chociaż miałam w związku z tym delikatne wyrzuty sumienia.

Drogę powrotną nieco sobie urozmaicam – przede wszystkim wchodzę na grzbiet, co odpuściłam wcześniej i zamiast schodzić szlakiem niebieskim i wracać tą samą drogą, wybieram czerwony, który przechodzi przez schronisko Wysoki Kamień, a następnie zbiega do miasta.

Rano przed wyjściem spakowałam plecak, żeby zwolnić pokój, i zostawiłam w korytarzu. Teraz zabieram go i kończąc górskie wędrówki, idę przez Szklarską, żeby po raz ostatni wdrapać się – tym razem na dworzec.

Taki tygodniowy wypad to świetna sprawa, a Sudety bardzo dobrze nadają się do tego, żeby wejść na szczyty z różnych pasm, nawet jeśli nie ma się samochodu.

MAJ 2016

Leave a comment

%d bloggers like this: