Wiedziałam, że muszę gdzieś wyjechać, a Sri Lanka chodziła mi już od jakiegoś czasu po głowie. Poza tym okazało się, że jest bezpieczna dla kobiet podróżujących w pojedynkę, więc nie mogłam się dłużej wahać. Przy okazji odkryłam zalety bezpośrednich – i w miarę tanich – lotów czarterowych. Trasa Warszawa – Kolombo w 9 godz., bez przesiadek, chociaż tradycyjnie przez ostatnie 2 godz. trudno było znaleźć pozycję, w której byłoby wygodnie, i nie pomagały już filmy ani kolejne poziomy sudoku.

Na miejscu przywitały mnie zamknięte drogi wokół lotniska i wstrzymany ruch. Poszłam na dworzec autobusowy, ale tam również musiałabym czekać kilka godzin. Ruszyłam więc we wskazanym kierunku z nadzieją, że złapię autobus, który zabierze mnie na północ. Wzdłuż jezdni stały tysiące osób, niektórzy przyglądali mi się z ciekawością. W pewnym momencie usłyszałam klaskanie, a ulicą przejechał… papież. Przyleciał pewnie chwilę po mnie i sprawił tyle kłopotów. Już po wszystkim tłumy zalały ulicę, ale przynajmniej mogłam dojść na przystanek. Właściciel sklepu obok bardzo się mną przejął. Na tyle, że to ja siedziałam na krześle w cieniu, a on wypatrywał mojego autobusu. Byłam mu za to wdzięczna, nie za dobrze znoszę upały.

Autobusy to najłatwiejszy sposób podróżowania

Pomoc od ręki

To jednak dobrze obrazuje podejście Lankijczyków – nawet jeśli sama nieźle sobie radziłam, wiedziałam też, że zawsze mogę liczyć na ich pomoc. Czy to w znalezieniu noclegu, czy we wskazaniu drogi. A nawet jeśli sami nie mogli pomóc, natychmiast znajdowali kogoś, kto mógł.

No problem!

Najczęściej przemierzałam kolejne kilometry autobusami, za które płaci się grosze i które są dość wygodne, o ile znajdzie się miejsce siedzące. Mnie się zawsze udawało. Lubiłam siadać z przodu i obserwować szaleńczą jazdę. Jako najwięksi na drodze to my mieliśmy pierwszeństwo. Nieustający dźwięk klaksonu ostrzegał innych, że oto nadjeżdżamy. Czasem mijaliśmy inne pojazdy o milimetry, ale żadnej stłuczki nie widziałam. Zresztą wystarczy odrobina fantazji i bardzo łatwo samemu jest się włączyć w ten uliczny strumień. Tak jak wtedy,
gdy jeździłam na wypożyczonym rowerze; nawet ruch lewostronny nie utrudniał jazdy, ważne tylko, żeby się nie nastawiać na przestrzeganie przepisów, tylko jechać tak, jak jest wszystkim wygodnie. To jest metoda w tym szaleństwie.

Są dwie rzeczy, które na Sri Lance słyszy się nieustannie. Pierwsza to pytanie, z jakiego się jest kraju. Poland często mylone jest z Holland, ale właściwie nie ma to znaczenia. Druga to no problem. I to jest postawa, którą samemu warto przyjąć. Różnice kulturowe mogą czasem prowadzić do frustracji, ale nie ma się co przejmować. Jedyne, co naprawdę musiałam w czasie tego pobytu, to zdążyć na samolot powrotny, w każdej innej sprawie sama mogłam mówić „nie ma problemu”!

Targi pełne kolorów

W Anuradhapurze, do której wybrałam się na początku, największą atrakcją jest kompleks buddyjskich świątyń. Są nieco od siebie oddalone, dzięki czemu unika się natłoku turystów w jednym miejscu.

Kompleks świątyń w miejscowości Anuradhapura

Dla mnie jednak równie wspaniałe było znalezienie bazaru. Uwielbiam te azjatyckie targi, pełne kolorów i mieszających się z gorącem zapachów, egzotycznych owoców, których nazw nie znam, a smaki są zawsze niespodzianką. Tutaj też poczułam po raz pierwszy szacunek miejscowych, kiedy jadłam kokosowy placuszek roti obficie posmarowany pastą chilli. Najwyraźniej nie każdy wczasowicz potrafi sobie z tym poradzić.

Stupa w kompleksie świątyń w Anuradhapurze i placek roti z pastą chili

W gąszczu uliczek

Całe dwa dni zabawiłam w Kandy, mieście zakorkowanym i pełnym turystów, a jednak bardzo przyjaznym. Większość osób przyjeżdża tutaj, żeby zwiedzić Świątynię Złotego Zęba, mnie jednak miasto będzie się kojarzyć z czym innym. Z małym barem, do którego pewnie nigdy nie trafiają turyści, barem, który znajduje się, gdy człowiek zapuści się w gąszcz małych uliczek, gdzie wspólnym językiem są gesty i uśmiechy. To tam ryż z pysznym curry jadłam palcami, tak jak jada się na Sri Lance. I tam moi współbiesiadnicy dbali, żeby niczego mi nie zabrakło. Później pokiwaliśmy sobie na pożegnanie i poszliśmy w przeciwnych kierunkach. Zrobiłam kilka kroków i odwróciłam się, oni też. Chyba się polubiliśmy. Później obróciłam się raz jeszcze, ale zniknęli w tłumie. Wtedy poczułam, że choć podróże są piękne, uczą, dostarczają nowych wrażeń i doświadczeń, jest w nich również coś smutnego – to, że jesteśmy w danym miejscu tak krótko, że spotykamy ludzi i jesteśmy ze sobą tylko przez chwilę. Jedyne, co później zostaje, to mgliste wspomnienie.

Wegańskie pyszności

Nie miałam nigdzie możliwości samodzielnego przyrządzania posiłków, więc musiałam polegać na tym, co udało mi się kupić na mieście. Starałam się codziennie jeść ananasa, trochę na zapas, tak słodkich i soczystych nie da się znaleźć w naszych sklepach. Codziennym rytuałem było też wypijanie wody kokosowej prosto z dużej, żółtej łupiny. Ten napój świetnie gasi pragnienie. Kupowałam te kokosy od ulicznych sprzedawców, siadałam na krawężniku i przez kilka spokojnych minut przyglądałam się ludziom.

Obiad to zawsze ryż z kilkoma rodzajami curry. Prosiłam o warzywa albo danie wegetariańskie i jestem prawie pewna, że wszystkie dodatki były wegańskie. Karczochy, soczewica to tradycyjne składniki tych sosów, bardzo polubiłam też wiórki kokosowe zmieszane z pastą chilli. Na podróż najczęściej kupowałam placuszki z nadzieniem warzywnym albo z soczewicy, w końcu dałam się też przekonać wszechobecnej reklamie
krakersów, które okazały się wegańskie, a do tego całkiem smaczne.

Szczyt Adama

Z miejsc, które zwiedziłam i które zrobiły na mnie wrażenie, wymienię jeszcze dwa. Takie, które przyciągają wielu turystów, ale nie bez powodu. Wspinaczkę na Szczyt Adama najlepiej rozpocząć około godz. 2 nad ranem. Krok za krokiem, po ponad 5 tys. schodów. Miałam nadzieję na pewnego rodzaju duchowe przeżycie, nieczęsto chodzę w góry nocą! Zamiast kontemplacji i rozmyślań nad życiem czekał mnie jednak raczej dyskotekowy klimat. Herbaciarnie ulokowane wzdłuż trasy mają ułatwić życie wspinaczom, oferując ciepły napój i jedzenie, ale przy okazji ogłuszają muzyką i rozpraszają kolorowymi lampkami. Za to na szczycie atmosfera jest już zupełnie inna. Zmęczeni wspinaczką i zmarznięci – w końcu to ponad 2 tys. m n.p.m. – czekaliśmy na wschód słońca. To właśnie dlatego wchodzi się tu w nocy. Na horyzoncie pojawiają się pierwsze kolory, róż i pomarańcz pięknie kontrastują z granatową czernią. Gdzieś wyżej błyszczy srebrny rogalik księżyca.

Wschód Słońca oglądany ze Szczytu Adama

Robi się coraz jaśniej, wśród niższych szczytów zawieszone mgły. Milkną rozmowy, migawki aparatów pracują za to na najwyższych obrotach. W końcu pojawia się mała jasna kropka, która unosi się i rośnie. Na to czekaliśmy. Wschód słońca oglądany ze Szczytu Adama to niesamowite przeżycie.

Na brzegu urwiska

Kolejny dzień zagnał mnie na… Koniec Świata. 11 km do parku, które większość osób przemierza na kółkach, ja postanowiłam przejść. Nie sama – przybłąkał się pies, który dzielnie mi towarzyszył. Przed nami, na tle błękitnego nieba, piętrzyły się olbrzymie białe chmury. W końcu asfaltowa droga zmieniła się w piaszczystą ubitą ścieżkę, która przez pagórki doprowadziła mnie na skraj urwiska. Przede mną była biała ściana. Usiadłam na brzegu i patrzyłam na kłębiące się chmury. To właśnie World’s End, nazwa idealna, bo ma się wrażenie, że dalej naprawdę nic już nie ma. Cieszę się, że nie posłuchałam przewodnika, który radził przyjść jak najwcześniej, zanim pojawią się chmury. To one przecież nadają charakter temu miejscu i sprawiają, że z człowieka wydobywa się głośne „wow!”.

W drodze na World's End towarzyszył mi pies. W oddali widać olbrzymie chmury.

Zarówno Szczyt Adama, jak i World’s End znajdują się na górzystych terenach Horton Plains. To jedyne miejsce, w którym zmarzłam. Mój cienki śpiwór okazał się niewystarczający na naprawdę chłodne noce, a nie chciałam budzić właścicieli. No właśnie, większość moich noclegów to prywatne kwatery. Miejsca polecane w przewodniku były zawsze zajęte albo spodziewane niskie ceny okazywały się nieaktualne, często więc ratowałam się, pytając kogoś na ulicy. Trafiałam wtedy do rodzin, które część swojego mieszkania udostępniały turystom. Nie były to może luksusowe warunki, ale dla mnie idealne. Pobyć po prostu w czyimś domu, posłuchać rozmów, napić się herbaty, być bliżej ludzi – nie zamieniłabym tego na hotel i gorącą wodę w łazience.

Zamiast safari

Zrezygnowałam z wypadu do któregoś z bardziej znanych parków narodowych. Safari nie jest w moim stylu, wybrałam się więc do wpisanego na listę UNESCO lasu deszczowego Sinharaja, gdzie można poruszać się tylko pieszo. Mój przewodnik był trochę rozczarowany – brak opadów sprawił, że było dość sucho i trudno było wytropić węże. Mnie to akurat nie zmartwiło, a dzięki temu obyło się bez krzyków na widok przyczepionych do kostek pijawek, których na ogół jest tam mnóstwo. Ponoć to one były największą zmorą żołnierzy kolonizatorów. Ja na szczęście mogłam spokojnie, z podniesioną głową wypatrywać na drzewach gigantycznych wiewiórek i niebieskich srok.

Kolorowe sroki

Przyjemność plażowania zostawiłam sobie na sam koniec pobytu. Południowe wybrzeże to piękne plaże i przezroczysta, turkusowa woda. Sporo też tutaj turystów, ale zbyt mało miałam czasu, żeby szukać wypoczynku we wschodniej części wybrzeża. Dwa tygodnie to zdecydowanie za mało, żeby zwiedzić ten kraj, ograniczyłam się więc do środkowej i południowo-zachodniej części, a i tak było bardzo intensywnie.

Ciągle w ruchu

Jeśli zastanawiacie się nad wyprawą na Sri Lankę, to szczerze polecam. Nie kupujcie pakietów z biur podróży, jedźcie na własną rękę, a na pewno będziecie zadowoleni. Warto wiedzieć, czego się wystrzegać, na co, będąc turystą, uważać, ale przy tym ufać miejscowym. Transport i jedzenie kosztują grosze, trochę więcej wydacie na noclegi. Zwiedzanie atrakcji turystycznych nie należy do tanich, ale ja wychodzę z założenia, że warto. Prawdopodobnie na Sri Lankę już nie wrócę, czeka tyle innych miejsc, więc nie ma co zostawiać tego na kiedy indziej.

STYCZEŃ 2015

Artykuł ukazał się w magazynie „Vege” nr 05/2015 pt. „Na końcu świata”
śródtytuły od redakcji

Leave a comment

%d bloggers like this: