Upalne lato dobiegło końca, a w związku z tym minęło ryzyko burz. Nie przyszła natomiast jeszcze jesień, deszcze, pierwszy śnieg. I zanim miało się to stać, chciałam jechać w Tatry i wejść na Rysy. W przeciwnym razie, kto wie, być może musiałabym czekać do kolejnego lata, w końcu pamiętam zalegające w górach jeszcze w czerwcu śniegi.

Plan to podstawa

Plan był prosty – wieczorem dostać się do schroniska nad Morskim Okiem, kolejnego dnia wejść na Rysy, wrócić i przejść do doliny Pięciu Stawów, żeby dnia następnego „zrobić” fragment Orlej Perci i wrócić do domu. I to właśnie polecam szczególnie osobom podróżującym bez samochodu. Gdyby dodać do tego dojazd do Palenicy nawet pierwszym busem i dojście do schroniska, oznaczałoby to start bliżej 9. Oczywiście to wciąż do zrobienia, szczególnie jeśli od razu wraca się do Zakopanego. Ale nocleg w Moku i wczesne wyjście oznacza mniej ludzi na szlaku i uniknięcie burz, które przychodzą popołudniami latem.

Kocham Tatry i ich wysokogórski charakter, ale ostatnie lata to jeszcze większy wzrost ich popularności i tłumy ludzi, szczególnie na tych łatwiejszych trasach. Dlatego nie jeżdżę tam tak często, jak bym chciała. Ale miałam nadzieję, że po wakacjach i po weekendzie będzie łatwiej. Ku mojemu zaskoczeniu kiedy późnym niedzielnym popołudniem szłam z Palenicy Białczańskiej w stronę schroniska, mijałam setki, jeśli nie tysiące osób, wracających stamtąd.

Tłumy w schroniskach

Weekend był wyjątkowo piękny i zarówno do Moka, jak i tzw. Piątki na nocleg przyszło mnóstwo ludzi. Ponoć na podłodze spało jakieś 100 osób, a pani, która przyjmowała zgłoszenia, straciła rachubę. Na szczęście zbliżała się noc z niedzieli na poniedziałek i tłum się trochę przerzedził. Udało mi się zarezerwować nocleg w starym schronisku jeszcze kilka dni przed przyjazdem, ale wieczór spędziłam w kuchni z tymi, którym się nie poszczęściło, i czekali, żeby zająć najlepsze miejsca w części wspólnej.

Swoją drogą, nigdy nie zwróciłam uwagi na ten niepozorny budynek, w których dawniej mieściło się schronisko. Stoi po lewej stronie, już przy podejściu do głównej części, ale sprytnie chowa się na zboczu pośród zieleni. Jest bardzo mały, ale klimatyczny, więc jeśli nocleg w Moku, to tylko tam! Przy drewnianych stołach i daniach instant rozmawialiśmy o naszych górskich wyprawach i o tym, które schroniska lubimy najbardziej. O 22 grzecznie poszliśmy spać, bo do 5 nie zostało już tak dużo czasu, a wszyscy chcieliśmy jak najwcześniej wyjść na szlak.

Pobudka – 5 rano

Chwilę po 6 zostawiłam plecak w depozycie (od tej godziny depozyt jest otwarty), żeby na Rysy iść na lekko. I o ile nie idzie się na słowacką stronę, to najlepsze, a może i jedyne sensowne rozwiązanie. Warto wziąć ze sobą kurtkę, czapkę, rękawiczki (pogoda może się szybko zmieniać, na szczycie na pewno będzie chłodniej niż na dole, może też wiać zimny wiatr), coś do przegryzienia, wodę, aparat i telefon, kijki – jeśli się ma – przydadzą się na niektórych odcinkach, ale nie są konieczne, ewentualnie krem przeciwsłoneczny i okulary. To podstawowe wyposażenie na wyjście w pogodny, letnio-jesienny dzień. Zima to zupełnie inna sprawa. No ale jest połowa września.

Początek trasy wiedzie lewym brzegiem Morskiego Oka, następnie strome podejście po kamiennych schodach doprowadzi nas do Czarnego Stawu pod Rysami. Tu warto chwilę odpocząć i pozbyć się zadyszki. I tym razem obchodzimy staw lewą stroną, a na drugim jego brzegu zaczyna się już podejście na Rysy. Najpierw po kamiennych stopniach, później już po skałach, na których można sobie pomóc łańcuchami. Jest jednak suchy i dość ciepły dzień, a ja lubię się wspinać, więc wchodzę na sam szczyt bez korzystania z nich. Przy takich warunkach to zupełnie bezpieczne i byłam ciekawa, czy się da. A da się. W pewnym momencie będzie widać dwa wierzchołki Rysów, wyglądające jak serce.

Tatry – Rysy 2499 m n.p.m.

3,5 godziny po wyjściu ze schroniska jestem na najwyższym szczycie polskich gór, 2499 m n.p.m. Na niebie pojedyncze chmury, słońce przyjemnie grzeje, radość w sercu – jest cudownie. Zebrała się tam już jednak spora grupka, więc ostrożnie przechodzę na słowacki wierzchołek, wyższy o 4 metry, mniej oblegany. Nie mogę nasycić się tym widokiem i spędzam tam prawie godzinę. Spotykam jeszcze Krzyśka z Wrocławia, którego poznałam w drodze pod górę, bo musiałam się podzielić moją polonistyczną zagwozdką.

Schodzimy razem, a zejście nie jest tak straszne, jak można by się było spodziewać, chociaż tym razem łańcuchy się przydają. Wreszcie można podziwiać kolory stawów, wpadający w zieleń Czarny Staw i bardziej granatowe Morskie Oko. Nad tym pierwszym atmosfera iście piknikowa, tam też czeka na nas przyjaciel Krzyśka, który z powodu bólu w nodze zrezygnował z wejścia. Nie narzekał jednak, bo z dołu góry są równie piękne, a na Rysach był już kilka razy.

Trochę zaskakuje mnie niefrasobliwość ludzi, którzy o tej porze dopiero idą w górę, tym bardziej że znad zachodniej grani nadciągają chmury. Przelewają się przez grzbiet i na jakiś czas zasłaniają niebo, akurat kiedy odpoczywamy przy schronisku. Prysznic pomaga mi poczuć się znowu człowiekiem, a po posiłku odzyskuję trochę sił. W końcu muszę jeszcze dojść do tzw. Pątki, czyli schroniska w Dolinie Pięciu Stawów.

Ruszam szlakiem niebieskim – krótszym. Już z całym plecakiem, więc czuję ciążące kilogramy, coraz bardziej wychodzi zmęczenie. Ale przynajmniej chmury się rozstępują, a słońce oblewa góry ciemnożółtym, popołudniowym światłem. Na miejscu spotykam znajomych z poprzedniej nocy, dzięki czemu mam zapewnione luksusowe miejsce na podłodze kuchni turystycznej. Do tego w menu wege bigos, który pochłaniam w tempie błyskawicznym. A jeśli interesuje was, w których schroniskach można dostać wegańskie posiłki, to zapraszam tutaj.

Tak wyglądała moja trasa tego dnia: wejście ze schroniska przy Morskim Oku na Rysy i powrót tą samą trasą, a następnie przejście do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów.

Dzień II Orla Perć (a przynajmniej jej część)

Rano znowu wczesna pobudka. Zresztą nie musimy nawet nastawiać budzików, bo już po 5 zjawiają się pierwsze osoby po wrzątek. Znów przepakowanie i w drogę, tym razem na Orlą Perć. Staram się zacząć w miarę wcześnie. Marzy mi się przejście całego szlaku, ale jeszcze muszę zejść do Palenicy, dostać się do Zakopanego, potem do Krakowa i w końcu do Warszawy… Chcę więc zobaczyć, jak mi będzie szło, i zdecydować później.

Zaczynam od Zawratu, czyli płd-zach. krańca Orlej Perci, po tym, jak szlak między nim a Świnicą został zamknięty latem 2018 r. Obryw skalny, będący skutkiem ulewnych deszczów, uczynił ten odcinek zbyt niebezpiecznym, żeby pozostawić tam ruch turystyczny. Samo podejście trudne nie jest, mijam niezbyt zainteresowane mną kozice. Na Zawracie zaczyna się już prawilny szlak. Przeskakując przez skalne bloki, wciągając się po łańcuchach – tutaj w odróżnieniu od Rysów faktycznie mi się przydają – przechodząc po wąskich półeczkach, schodząc ostrożnie po drabinkach, dochodzę do Koziego Wierchu.

Jakie wrażenia z tego odcinka? Czułam się wspaniale, to większe wyzwanie niż wchodzenie zwykłą ścieżką, mogłam wykorzystać trochę technik wspinaczkowych, przydał się wypór i odciąg. Ale spokojnie, można sobie poradzić i bez tego. Natomiast na pewno przydaje się ostrożność. Trochę siły też. W jednym miejscu musiałam się dłużej zastanowić, co zrobić – rozwiązanie okazało się proste, chociaż niezbyt łatwe. Tutaj naprawdę trzeba było się wciągnąć i delikatnie podeprzeć nogami na prawie gładkiej pionowej ścianie. Jednak jedyny raz serce zabiło mi szybciej gdzie indziej, mianowicie przed trawersem, czyli przejściem w poprzek ściany, na północnej części. Trzeba było być naprawdę ostrożnym, półki były dość wąskie, a na dole sporo metrów.

O czym warto pamiętać

Po drodze parę osób spytało mnie, czy nie boję się sama. Nie, nie bałam się, chociaż można oczywiście dyskutować, czy to rozsądne. Na pewno lepiej iść co najmniej z jedną osobą. W końcu góry to góry i nie można zakładać, że nic się nie stanie. Ale na pewno gdyby warunki były inne, nie zdecydowałabym się na to. Tego dnia było dość ciepło i sucho i ryzyko poślizgnięcia się zdecydowanie malało.

To, co polecam, to rękawiczki bez palców i z nieślizgającą się powierzchnią. Ja miałam tylko zwykłe i szybko schowałam je do plecaka; niestety za bardzo się ślizgały. Za to bez rękawiczek marzły mi ręce, szczególnie od trzymania łańcuchów w tych ocienionych miejscach. To taka lekcja na przyszłość, nie przygotowałam się idealnie.

Trudny dylemat

Kozi Wierch to miejsce, w którym nie sposób nie zrobić dłuższego odpoczynku. Piękny widok na obie strony, a do tego – jak i dzień wcześniej – idealna pogoda, rześko, ale słonecznie. Biję się z myślami. Bardzo chciałabym przejść Orlą Perć do końca, ale wiem, że to jeszcze kilka godzin, do tego dość długie zejście z Krzyżnego z powrotem do schroniska, a później przecież jeszcze parę godzin do Palenicy. Im więcej się przejdzie, tym wolniej się idzie, plecak bardziej ciąży. Nie chciałam ryzykować, że utknę na parkingu, na dworcu albo, w najlepszym wypadku, w Krakowie. Następnego dnia do pracy. Z pewnym żalem, ale ciesząc się tym, co mam, zostałam na Kozim około godziny. Do zejścia zmobilizowały mnie coraz liczniej pojawiające się grupy osób wchodzących od strony schroniska.

Na dole cudowny kolor wody w Wielkim Stawie, spomiędzy krzaków kosodrzewiny wybiegł mały lisek. I chociaż to wrześniowy wtorek, przy schronisku mnóstwo ludzi. Strasznie szkoda było mi wracać do Warszawy, była idealna pogoda, taka, przy której uśmiech sam się pojawia na twarzy, a jeśli do tego ma się takie widoki, to szczęście na 200%. No ale życie wzywa.

Tego dnia przeszłam taką trasę.

Warto zaufać

W busie jadącym z Palenicy do Zakopanego przydarzyła mi się jeszcze mała historia. Dwie osoby, które wsiadły w ostatniej chwili, spytały głośno o latarkę – chętnie by odkupili, muszą się jeszcze dostać do Murowańca, a powoli zbliżał się zmierzch. Nikt nie miał. Wyciągnęłam więc swoją czołówkę, ale to prezent, więc nie chciałam jej sprzedawać. Dałam więc kartkę z adresem i miałam nadzieję, że do mnie wróci. Niecałe dwa tygodnie później w skrzynce czekała na mnie koperta z czołówką i taką wiadomością.

2 Comments

  • Sylwia
    Posted 12/05/2020

    Ej, fajnie, że oddali czołówkę 🙂

    • Asia
      Posted 14/05/2020

      Tak, to było bardzo miłe, szczególnie jak zobaczyłam tę karteczkę. Pamiętam, że ktoś w autobusie jeszcze mnie ostrzegał, żebym to ja wzięła numer telefonu, bo nigdy nie wiadomo, ale jakoś czułam, że będzie dobrze. Poza tym to tylko czołówka. Może to zabrzmi patetycznie, ale było w tym coś wyzwalającego 😉

Leave a comment

%d bloggers like this: