To miał być kolejny tygodniowy wypad w góry, tym razem Beskidy. Jednak padający tam deszcz zmusił mnie do zmiany planów. Niecierpliwie czekałam w Warszawie na bardziej obiecujące prognozy. Jeden dzień wykorzystałam na wizytę w Krakowie, by rankiem dnia kolejnego ruszyć już w góry.
Beskid Makowski – Lubomir 912 m n.p.m.
Wejście można zacząć z różnych miejsc, ale jak zobaczyłam na mapie Pcim, to wiedziałam, że muszę wystartować właśnie tu. Z krakowskiego dworca kursuje mnóstwo małych busów, więc dostałam się tam bez problemu.
Przeszłam na drugą stronę rzeki i ruszyłam szlakiem czarnym. Na początku trzeba się wspiąć na wzniesienie, z którego niestety schodzi się z powrotem do wsi i idzie przez pewien czas asfaltową drogą. Ale z jednego gospodarstwa akurat na pole idzie pani, która mnie zagaduje. Opowiada, że czekają na grupę obcokrajowców, która również u nich ma się zatrzymać. Zbliżają się Światowe Dni Młodzieży i miejscowości wokół Krakowa przyjmują gości do siebie.
Dłuższy odpoczynek robię przy schronisku na Kudłaczach, a stamtąd już czerwonym szlakiem prosto na Lubomir. Na szczycie stoi Obserwatorium Astronomiczne, które otwarte jest również dla turystów – można się tam wybrać na specjalne dzienne i nocne pokazy.
Później trzeba znowu zejść do drogi i wspiąć się pod górę. W końcu dochodzę do remontowanej właśnie kolejki na Śnieżnicę w Kasinie Wielkiej. Nie mogę znaleźć niebieskiego szlaku, choć kręcę się w różne strony i podpytuję robotników. Decyduję – i być może to jest właśnie odpowiednia droga – wspinać się wzdłuż wyciągu narciarskiego. Wejście jest bardzo strome, muszę się zatrzymywać przy każdym z wielkich słupów, ale jednocześnie wyznaczają one cel kolejnych krótkich odcinków. Przy stacji górnej przechodzę na szlak zielony, a stamtąd już blisko do schroniska młodzieżowego, w którym mam przenocować. Miejsce ma religijny charakter, ale przyjmuje też ludzi „z ulicy”. Całkiem uroczo byłam nazywana turystką. Kompleks ma kilka budynków, a pośrodku znajduje się plac zabaw. Są też ławko-huśtawki i na jednej z nich siadam owinięta kocem i czekam na nadejście wieczoru.
Beskid Wyspowy – Mogielica 1173 m n.p.m.
Na dobry początek łatwe zejście ze Śnieżnicy, by stanąć przed dylematem – wchodzić na Ćwilin, by potem z niego zejść, czy obejść ulicą. Drugie rozwiązanie łatwiejsze, ale mniej przyjemne, a skoro cały pobyt w górach i tak się skrócił, to mogę się poświęcić. Jest już bardo ciepło, a podejście jest dość strome. Robię 100 kroków i zatrzymuję się na kilka oddechów, i dalej tym samym tempem. W trudniejszych partiach zawsze używam tego sposobu, pomaga wprowadzić pewnie rytm. Na górze czeka nagroda – pola borówek i piękny widok.
Po zejściu przechodzę przez Jurków, wiejskie domy, stodoły. Za dzieciaka bardzo dużo czasu spędziłam na wsi i czuję sentyment do takich miejsc, może też to naturalna reakcja na spokój i zieleń, których tak brakuje w dużym mieście. A w Jurkowie, w sklepie minidział ze zdrową żywnością, mogę dokupić jakieś smarowidła do chleba, ale jednak bardziej się cieszę z solonych chrupiących kulek Lajkonika, nie widziałam ich jeszcze w Warszawie, a uwielbiam takie przekąski. Jedna z najlepszych rzeczy – usiąść na ławce, w słońcu i coś takiego zjeść. Taka przyjemna, ale niegroźna dekadencja.
Ale kolejny szczyt czeka, trzeba wspiąć się na Mogielicę. Tutaj zdecydowanie więcej ludzi, szczególnie na szczycie. Jedni schodzą, inni wchodzą. Ostatni odcinek wejścia jest bardzo stromy, więc cieszę się, gdy mam to już za sobą. Na górze spora grupa młodzieży z Ameryki Południowej, poznają atrakcje okolicy, zanim utoną w morzu podobnych sobie osób na krakowskich Błoniach.
Schodzę niebieskim szlakiem prosto do Szczawy, niestety spory odcinek trzeba przejść wzdłuż ulicy. Mimo że jest płasko, to asfalt zawsze sprawia, że nogi bardziej bolą.
W Szczawie znajduje się pijalnia wód mineralnych. Można na szklanki kupić wodę z trzech różnych ujęć. Nie jest tak okropna, jak się spodziewałam, więc kupuję jeszcze na zapas do bidonu na kolejny dzień.
Gorce – Turbacz 1310 m n.p.m.
Nie chce się wstawać, chętnie zostałabym w łóżku, ale biorę głęboki wdech i powoli się podnoszę. Powietrze jest jeszcze rześkie, ale na pewno już niedługo zrobi się gorąco. Ruszam czarnym szlakiem do Nowej Polany, po drodze mijam śliczne drewniane domki i mniej śliczną wycinkę drzew. Zawsze jest mi smutno na taki widok.
Kiedy odpoczywam na rowerze przyjeżdża pan, z którym rozmawiamy o górach, filmach. W tym czasie przychodzi kilkuosobowa grupa trochę starszych ludzi. Mój pan odjeżdża, ja się zbieram, ale grupa zagaduje. Że tak sama? Panowie mówią, że lepiej z kimś, panie, że dobrze, trzeba sobie radzić. Zadają mi sto pytań naraz, zapraszają do siebie, mają wolne łóżko, szkoda, że nie wracam. Byli tak cudowni, że dałabym się adoptować, miałam nadzieję spotkać ich podczas kolejnego odpoczynku na Gorcu, na który szli, ale niestety nie doczekałam się. A na Gorcu stoi wieża widokowa i można tam spędzić dłuższą chwilę.
Pod szczytem zaczynają się niekończące się połacie borówek. Odkrywam tajemnicę zbieraczy – chodzą z wielkimi koszami i zastanawiam się, jakim cudem mogą zebrać tak dużo tak małych kuleczek. Okazuje się, że używają do tego – choć nie wiem, czy to legalne – takich małych grabek, którymi ogałacają krzaczki z liści i owoców.
Borówki mnie gubią, nie potrafię się oprzeć i co chwilę zatrzymuję się, żeby trochę zebrać i zjeść. To sprawia, że wędrówka się wydłuża, ale przynajmniej jest już łatwo, bo idzie się wzdłuż grzbietu. Cały czas szlakiem zielonym, by w końcu dojść do Polany Grabowskiej i czerwonym szlakiem dojść na Turbacz. A właściwie najpierw do schroniska. Odpoczywam chwilę, śmiejąc się z odgłosów wydawanych przez pasące się poniżej owce, i już na lekko idę na sam szczyt. To właściwie niedługi spacer.
W schronisku odbywają się akurat jakieś warsztaty, nie wiem, czego dokładnie dotyczą, ale wygląda to dziwnie. Coś o świadomości, hipnozie. Słyszę, jak jedna pani przez telefon tłumaczy, że uczy się nie odczuwać bólu i że przyda jej się to u dentysty. Nie kwestionuję takich metod, myślę, że drzemie w nas duża siła i dzięki odpowiednim technikom możemy sobie sami poradzić z różnymi problemami, ale prowadzący wyglądają nieco podejrzanie. No cóż, nie moja sprawa, chociaż trochę robi się moja, kiedy rano chcę się nacieszyć ciszą, widokiem i świeżym powietrzem, a ze schroniska dobiega głośna muzyka dyskotekowa. Ponoć grupa warsztatowa robi poranną gimnastykę. Czym prędzej idę więc znów w stronę szczytu. Poprzedniego dnia wypatrzyłam krzaki borówek i chcę ich trochę nazbierać. Część dodaję od razu do owsianki, część zabieram ze sobą w plastikowym pudełku i zamrażam w domu. Dorzucone do śniadań będą mi przypominały o tym miejscu.
To już ostatni nocleg i ostatni dzień wyprawy. Schodzę w kierunku Nowego Targu. Na obrzeżach miasta udaje mi się złapać autobus do centrum. Do umówionego na blablacar powrotu mam jeszcze trochę czasu, więc włóczę się po mieście, a w końcu zmęczona siadam na dworcu autobusowym i czekam, czytając książkę. Nagle słyszę swoje imię, nie przesłyszałam się. Podnoszę głowę, a nade mną stoi Róża, która była moją instruktorką wspinaczki na Kalymnos. Przeprowadziła się tutaj z Warszawy i szła akurat odebrać znajomą. Miła niespodzianka!
Kierowca podrzuca mnie pod drzwi, a ja już zastanawiam się, jakie miejsce wybrać na kolejny wypad.
SIERPIEŃ 2016