Mam to szczęście, że moi dobrzy znajomi przeprowadzili się z Warszawy do jednej ze wsi w Beskidzie Niskim, a ja mam pracę zdalną. Kiedy więc usłyszałam, że wyjeżdżają na półtora tygodnia, nie wahałam się ani chwili – jadę! O okolicy i życiu na wsi napiszę osobny tekst, ale tutaj o Lackowej. Przecież oczywiste było, że skoro tam jestem, to na ten szczyt się wybiorę.
Plan, który wymyśliłam parę lat temu, zakładał start w Krynicy Zdrój i dwudniowe przejście do Gorlic. Jak teraz patrzę na mapę, to myślę, że mogłam po prostu wrócić pieszo do domku znajomych, ale może miałam ochotę pozwiedzać Krynicę, może zasiedziałam się na wsi i wcale nie chciało mi się tyle iść. Nie wiem, ale podeszłam do tego mało ambitnie, a więc wejście na Lackową i zejście tą samą drogą, bo nie dało się zrobić ładnej pętelki (spoiler: wyszło inaczej).

O tym, jak pogubiłam się już na początku

Ruszam więc czarnym szlakiem, który zaczyna się przy Kopcu Puławskiego. Od razu podejście pod górę, ale wygodną drogą. Tylko że ta w pewnym momencie się kończy, a ja dochodzę do polanki, przez którą raczej nikt nie przechodzi. Od dawna nie widziałam też oznaczeń szlaku, pomyślałam więc, że faktycznie – Beskid Niski dziki, nieprzygotowany dla turystów tak jak większość innych miejsc i trzeba się wykazać niezłą orientacją i odwagą przejścia przez krzaczory.
Kieruję się więc w stronę szczytu, co jest słuszną strategią, bo chwilę przed Huzarami dostrzegam połączenia szlaków. W tym mojego, czarnego, który przychodzi z zupełnie innej strony niż przyszłam ja. Śmieję się z siebie, bo zgubić szlak na samym początku jeszcze mi się w życiu nie zdarzyło. Jak się później okazało za bardzo zasugerowałam się ustawieniem strzałki i poszłam ścieżką w las, gdy tymczasem trzeba było iść nieco w prawo, przez trawy, dlatego ścieżka nie była zbyt widoczna (zdjęcia na końcu tekstu).

O niestrasznej przeprawie przez rzekę

Na szczycie czarny szlak łączy się z zielonym i jeszcze przez chwilę idą razem, by Pod Huzarami się rozdzielić. I właśnie zielonym idę dalej w stronę Mrokowców. Droga szeroka, przyjemna, przez las. Później zejście i wiem, że tam czeka mnie przeprawa przez rzekę Mochnaczkę. Trochę mnie to stresowało, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Ale znów zaśmiałam się z siebie. Rzeka to za duże słowo, taka rzeczka bardziej. W dodatku w miejscu szlaku usypany był mały wał, nie trzeba więc było nawet zdejmować butów, żeby się przez nią przeprawić.
Po drugiej stronie ulicy znowu szlak zielony. Ten fragment prowadzi przez pola, więc można co jakiś czas obejrzeć się za siebie i popatrzeć na Beskid w pełnej krasie. Trawy i zboża skoszone, więc bez trudu dostrzegam szlaki wymalowane na słupkach. W końcu wchodzę znowu w las.
Dzień wcześniej spotkałam w Krynicy chłopaka z plecakiem i zagadałam. Miałam nadzieję, że może zna trasę na Lackową i powie mi, czy są jakieś miejsca, gdzie można się zgubić albo czy zwrócić na coś uwagę. Ale sam dopiero się na tę trasę wybierał, czekał na znajomych i następnego dnia mieli zaczynać swoją dwutygodniową wyprawę w ramach kursu na przewodników beskidzkich. Idąc więc, pomyślałam w pewnym momencie, że pewnie szli tędy przede mną. I natychmiast dostrzegłam w oddali pomarańczowe pokrowce na plecaki. Dogoniłam ich szybko i znalazłam „znajomego”. Miło było kogoś spotkać, to pierwsi ludzie od początku trasy, ale jednak za duża grupa no i przez wielkie plecaki, które taszczyli, szli stosunkowo wolno. Chyba na zasadzie kontrastu ja z moim poczułam się wyjątkowo lekko i, życząc im powodzenia, prawie pobiegłam dalej.

Stroma Lackowa

Tak jak wyczytałam wcześniej – podejście na Lackową od tej strony nie jest szczególnie trudne, ale bardzo strome, więc zadyszka gwarantowana. Gdzieś na początku znalazłam sporą gałąź, która zastąpiła mi kijki i przydała się na całej trasie. Później jeszcze trochę grzbietem, płaskim, więc można złapać oddech i oto Lackowa. Mała polanka, wśród drzew, więc bez widoków. Skrzynka z pieczątką, a w skrzynce także list dla jednej z dziewczyn z grupy kursantów. To bardzo miłe, że ktoś zostawił jej taką wiadomość.

(Nie)spodziewana zmiana planów

I cóż, to koniec mojej trasy. Zrobiło się chłodno, więc zakładam kurtkę. Nie ma jeszcze południa, zabrałam ze sobą za dużo jedzenia, a i wody mam sporo, bo w chłodny dzień pić się za bardzo nie chce. To musiało się tak skończyć – zmiana planu. Nie lubię wracać tą samą drogą, a przede wszystkim szkoda dnia. Popatrzyłam na mapę i wyszło, że mogę iść dalej. Na Ostrym Wierchu odbiję w lewo na szlak żółty, którym dojdę w Ropkach do czerwonego, a tym przez Banicę i Mochnaczkę Niżną wrócę do Krynicy.
W pewnym momencie przegnało chmury, wyszło piękne słońce i zrobiło się prawdziwie letnio. Czerwony szlak z Ropek idzie płaską szeroką drogą, którą niestety przejeżdżają czasem motory crossowe i quady, największe zmora wypadów w naturę. Gdzieś w okolicy Izb dopada mnie zmęczenie, ale napotkany drogowskaz nie pozostawia złudzeń. Do Krynicy jeszcze 4,5 godziny.
Dalej droga idzie przez pola, więc znów można nacieszyć się widokami, szczególnie że pogoda wciąż piękna. W oddali widać Lackową, której pojedynczy szczyt wyraźnie wybija się w krajobrazie.
Lasy i pola Beskidu Niskiego
Na tym zdjęciu Lackowej akurat nie widać, jest bardziej po prawej stronie.

Niby bliżej, a jednak dalej?

W Banicy następny drogowskaz – Krynica 3:45, a później kolejny 4:15. Jak to?! Przecież idę szlakiem i jestem bliżej, więc o co chodzi? Chwila zwątpienia, a ja mam ochotę położyć się w trawie i już nigdzie dalej nie iść. Ale rozsądek podpowiada, że skoro dwa znaki pokazywały zgodną wersję, a ten jeden mówi coś innego, to widocznie to błąd. I faktycznie, droga do Mochnaczki zajmuje mi godzinę zamiast pokazanych na tym ostatnim 2h. Ufff. Tym bardziej że zza moich pleców nadciągają ciemne chmury, pojawia się złowieszczy wiatr i nie wiadomo, co ze sobą przyniesie. To niesamowite, jak w takiej sytuacji, po 9 godzinach marszu, nagle człowiek znajduje ukryte pokłady energii i przyspiesza kroku. Na szczęście nie spadła na mnie ani kropla.

Powrót i sprawdzam, co poszło nie tak

W Mochanczce poczułam pokusę, żeby skrócić trasę i pójść do Krynicy wzdłuż ulicy Zieleniewskiego, ale chwila odpoczynku pomogła porzucić ten smutny plan. Poszłam więc dalej czerwonym szlakiem. Tutaj pokonanie rzeczki okazało się jeszcze prostsze, zauważyłam mały mostek. Wprawdzie później nie mogłam znaleźć szlaku i przechodziłam przez jakieś łańcuchy i szlabany, więc może teren prywatny – przepraszam – ale azymut dobry, więc w końcu wróciłam na właściwą ścieżkę. Potem jeszcze pod górę, nawet nie ostatkiem sił, szło mi się zadziwiająco dobrze. No a na szczycie wreszcie mogłam wejść znowu na szlak czarny, wrócić nim i zobaczyć, co poszło nie tak. Z punktu startowo-końcowego widać w oddali namalowany na drzewie znak, ale dlatego, że wiedziałam, gdzie go wypatrywać. Ten początek, szczególnie przez ustawienie strzałki sugerującej zupełnie inny kierunek, wcale nie jest więc taki oczywisty. Nie pogubcie się!
Dobrze, że pokój miałam blisko, bo byłam naprawdę zmęczona. Po zjedzeniu zupki z paczki chciałam pójść do sklepu po więcej, ale zwyczajnie nie miałam siły. Spać!
W sumie przeszłam 33 km, w tym 1700 metrów przewyższeń! A cała trasa wygląda tak:

LIPIEC 2019

Leave a comment

%d bloggers like this: