Pierwszy kontakt z Katmandu może przerażać. Dźwięki klaksonów, spaliny, to, że nie wiadomo, jak dostać się w wybrane miejsce. Niby każdy pytany chętnie pomoże, jeśli wie. Często jednak nie wie. Napisy na tabliczkach autobusów są wyłącznie po nepalsku i nie jestem w stanie ich rozszyfrować. W końcu decyduję się iść pieszo, a dwa dni później z wielką ulgą uciekam do Pokhary, położonej nad jeziorem i o wiele spokojniejszej.

Dzielnica Thamel w Katmandu

Do Katmandu jednak się wraca, zwłaszcza jeśli w Nepalu zostaje się na dłużej. Leży w środku kraju, więc stanowi świetną bazę między wypadami w inne rejony. Jadę tam ponownie ponad miesiąc po pierwszej wizycie i znajduję guesthouse, który stanie się trochę moim domem – Secret Garden.

Oswajanie się

Powoli oswajam się z miastem. Styczeń jest przyjazny, turystów mniej, a i oddychać łatwiej niż podczas upalnych dni. Wprawdzie po całodziennych wędrówkach czarne spodnie pokrywają są kurzem, ale i tak czuć zdecydowaną różnicę. W nocy jest trudniej, bo temperatury spadają w okolice zera i w nieogrzewanych pokojach, przy nieszczelnych oknach trudno mi zasnąć pomimo ciepłego śpiworu i dodatkowej kołdry. Ale to taka niedogodność, o której rano, kiedy wygrzewam się w pierwszych promieniach słońca, zapominam.

Świeże owoce i warzywa można kupić na prowzorycznych stoiskach.

Thamel

Krążę uliczkami dzielnicy Thamel, w której przebywa, mieszka i robi zakupy większość turystów. Ale staram się wychodzić poza jej granice. To dziwne, a może wręcz przeciwnie – zupełnie normalne, że gdy tylko przekraczam magiczną granicę Thamelu turystów już mniej, kilka minut później, nieważne, w jakim pójdę kierunku, jest już zwykłe życie mieszkańców miasta.

Niesamowita w tym mieście jest liczba świątyń. Oczywiście są te największe, budzące zachwyt, także mój. Ale są te mniejsze, poukrywane w głębi podwórek, czasem znalezione przez przypadek. Otoczone budynkami, gdzie suszy się pranie, bawią dzieci. Połączenie codzienności z sacrum.

Wiele świątyń w Katmandu poukrywanych jest w podwórkach.

Świątynia Swayambunath

Jedną z większych atrakcji jest świątynia Swayambunath, zwana też Świątynią Małp (Monkey Temple). To kompleks budynków, którego centrum stanowi piękna biała stupa. Niestety część mniejszych budowli została zniszczona w czasie trzęsienia ziemi w 2015 r., jednak jej nic się nie stało. Z pobliskich sklepików dobiegają dźwięki tybetańskich mantr, łatwo poddać się ogólnemu urokowi i magii tego miejsca.

Bodhanath

Jednak jeszcze bardziej jestem zachwycona Bodhanath (chociaż pisownię można spotkać różną). To największa tego typu stupa w Nepalu. Stoi na środku okrągłego placu, otoczona budynkami, tworząc coś w rodzaju buddyjskiej osady.

Legenda mówi, że właścicielem jednego ze sklepów był bardzo zły człowiek, nikt go nie lubił, i słusznie, bo obrażał każdego, kto kiedykolwiek w sklepie się pojawił. Gdy umarł, poszedł prosto do piekła. Jednak zanim został skazany za swoje grzechy, pojawił się Budda i wszystkie unieważnił. Kiedy demony spytały o powód, ten odparł, że ów człowiek okrążył kiedyś świątynię. Gonił wprawdzie psa, ale mimo wszystko należy mu się szansa na pokutę. Taką szansę dostanie ponoć każdy, kto obejdzie świątynię, chociażby tylko raz.

Młody mnich buddyjski okrążający świątynię Bodhanath.

Z pewnością wiąże się to z rytuałem obecnym w buddyzmie. Wokół wielu świętych miejsc znajdują się młynki modlitewne z wygrawerowanymi mantrami. Chodząc wokół – koniecznie zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara – i kręcąc młynkami, możemy oczyścić swoją karmę oraz zapewnić sobie mądrość. Szczególnie Tybetańczycy uważają, że zakręcenie młynkami ma taką samą wartość jak wypowiadanie mantr. Okrążam świątynię nie raz, bo nad karmą na pewno nie zaszkodzi popracować, ale czułam, że będzie to wyrazem szacunku dla tego miejsca i zwyczajów. Chociaż nie wiem, czy miejscowi również tak to widzą.

Świątynia w Bodhanath

Pieszo, z dala od turystycznych szlaków

Na ogół po Katmandu poruszałam się pieszo. Musiałam przejść kilka dobrych kilometrów, żeby dotrzeć do Bodhanath czy znajdującego się na południu Patanu. Ale to właśnie wtedy poznaje się miasto naprawdę. Z dala od turystycznej dzielnicy, gdzie nie ma już sklepów z pamiątkami i podrabianym sprzętem turystycznym. Natykam się jeszcze na ślady trzęsienia ziemi, ale chyba miasto jakoś się z tym uporało. Gdzieniegdzie jeszcze straszą budynki bez ściany, sterty cegieł leżą niczym pomniki, pewnych zniszczeń nie uda się odbudować, ale myślę, że osoba, która nie będzie szukać takich pozostałości, może ich w ogóle nie zauważyć.

Może powinnam była już na samym początku tekstu polecić zapalenie kadzidełka i włączenie którejś z tych mantr, ale wciąż możecie to zrobić. Dwie wydają mi szczególnie piękne, pierwsza czasem budziła mnie rano, kiedy Sabinay, opiekujący się guesthouse’em, włączał ją o 8 na 3 godziny, drugą znajdziecie tutaj.

A po więcej zdjęć, tym razem w wersji czarno-białej zapraszam do Fotoopowieści.

Leave a comment

%d bloggers like this: