Barcelona – może to nie miłość od pierwszego wejrzenia, ale sympatia na pewno. Piękne kamienice, śródziemnomorska architektura, wąskie uliczki na przemian z szerokimi arteriami dają poczucie przestrzeni. Nawet na skrzyżowaniach nie ma tradycyjnych u nas narożników, zamiast tego budynki i chodniki tworzą skosy, co wzmacnia to pozytywne wrażenie. Wzdłuż ulic rosną platany, jeszcze trzymają się pożółkłe liście. Jesień to dla mnie idealny czas, już nie ma upałów i turystów mniej, ale wciąż jeszcze dużo słońca. Na balkonach bardzo często widać flagi z napisem „Si” albo „Democracia”, popierające niezależność Katalonii. Spytałam znajomych, jak wygląda teraz sytuacja i czy faktycznie tak duża jest chęć odłączenia się od Hiszpanii, ale ponoć społeczeństwo jest podzielone po równo.

Postanowiłam ten jeden raz być prawdziwą turystką. Internet sprawdzony, plan zrobiony, nawet jeden bilet wstępu kupiony online. Na miejscu dodałam do tego Barcelona Card, która nie tylko do wielu miejsc pozwala wejść za darmo albo ze zniżką, ale zawiera też kartę na przejazdy komunikacja miejską. Tylko kupno przewodnika uznałam za przesadę.

Miałam ochotę na muzea i galerie, jeszcze po Włoszech tak mi zostało. Było więc intensywnie – pierwszego dnia Centrum Sztuki Współczesnej (CCCB), Fundacja Joana Miró i Muzeum Dizajnu. Drugiego – Muzeum Picassa i Muzeum Sztuki Współczesnej, trzeciego – Galeria CaixaForum, planowałam też Muzeum Sztuki Katalońskiej, ale w niedzielę zamykali wcześniej i nie opłacało mi się wchodzić na 10 minut. W dzień czwarty – Sagrada Familia. Wydaje się niewiele, ale nogi bolały. O wszystkich muzeach piszę osobno tutaj.

Skupiłam się więc na sztuce współczesnej i na klasyce. Słoneczne wczesne popołudnia szkoda było jednak spędzać w budynkach. Spacer po dzielnicy Gótico był cudowny. Labirynt wąskich uliczek pomiędzy kilkupiętrowymi budynkami, na balkonach suszące się pranie, za szklanymi witrynami dizajnerskie butiki, pracownie rękodzieła, sklepy z aparatami fotograficznymi albo kapeluszami. Łatwo tu uciec przed typową komercją dużych centrów handlowych.

Sporo czasu, szczególnie wieczorami, spędziłam, wędrując po dzielnicy, w której się zatrzymałam – Gràcii. Miałam wrażenie, jakbym była w innym mieście i może słusznie, bo choć od włączenia tej części w granice Barcelony minęły dwa wieki, to jednak czuć pewną odmienność. Jest tu spokojnie, ruch samochodowy odbywa się głównymi ulicami, więc łatwo od niego uciec. Mnóstwo knajpek, restauracji, przed świętami lampki dodają magii temu miejscu. Co jakiś czas odkrywam mały plac, na którym życie towarzyskie toczy się chyba o każdej porze dnia i wieczorem, to, co zawsze kojarzy mi się z ciepłymi krajami i czego brakuje mi w Polsce. Takiego nieskrępowanego, wspólnego siedzenia na dworze. W ogródkach barowych albo po prostu na ławkach.

Na północy dzielnicy znajduje się jedno z najbardziej znanych dzieł Gaudiego – park Güell. Świetne miejsce na spędzenie paru godzin, ktoś pobrzękuje na gitarze, wrzeszczą zielone papugi, wchodzę też ponad park, skąd pięknie widać miasto i morze. Zresztą, jako że Barcelona otoczona jest wzgórzami, miejsc takich jest więcej. To wszystko jednak później, bo najpierw zwiedzanie płatnej części, do której bilet kupuje się na określoną godzinę. Jedni mówią, że trzeba, inni – że nie, rozczarowani są niedużym rozmiarem tej części. Ja nie musiałam się zastanawiać, bo moja znajoma tam pracuje i przesłała mi zaproszenie, myślę jednak, że warto zobaczyć to, co stanowi serce parku, najdłuższą ponoć ławkę na świecie (której spora część była niestety w remoncie) i parę domów, wszystko z typowymi dla Gaudiego elementami ceramicznych mozaik.

A skoro już o Gaudim mowa, to z ciekawości wybrałam się do Sagrady Familii, żeby przekonać się, czy Gaudi mnie zachwyca, czy jednak jest zbyt kiczowaty. Nadal nie wiem; jest coś fascynującego w tej architekturze, szczególnie jeśli pozna się szczegóły wytłumaczone w podziemnych muzeum tego kościoła. Elementy inspirowane są naturą: spirale, kiści, kolumny jak pnie drzew, brak kątów prostych. Z pewnością nie można odmówić Gaudiemu geniuszu ani nie docenić jego poświęcenia – ostatnie 15 lat swego życia spędził już wyłącznie na budowie Sagrady i tam też zamieszkał. W tym przypadku jednak mozaiki i dekoracje wydały mi się przesadzone, a może wnętrze kościoła jest wciąż zbyt “nowe” i jasne, żeby poczuć tam dostojny klimat, typowy dla takich miejsc.

Niedzielne popołudnie spędzam w innym parku – Montjuïc. Zanim spotkam się na pikniku ze znajomymi, idę do niewielkiego ogrodu botanicznego, myślę, że w upalne dni musi tu być całkiem przyjemnie. Później centrum olimpijskie, chociaż nie było moim celem, ale skoro byłam tak blisko… Część budynków została odrestaurowana, część – specjalnie zbudowana na Olimpiadę, która odbyła się tu w 1992 r. Ciekawe, jak ten teren wyglądał w czasie najazdu dziesiątków tysięcy fanów sportu. Teraz było bardzo spokojnie, a nad wszystkim górował charakterystyczny kształt wieży telekomunikacyjnej, symbolizującej atletę trzymającego pochodnię.

W dniu wylotu chcę jeszcze pędzić do kolejnego muzeum, którego nie zdążyłam zwiedzić, ale to bez sensu. Zamiast z tego idę z Vicky i Nickiem, moimi znajomymi, na śniadanie do kawiarni. Nacieszyć się spacerem, słońcem, żyjącym, ale nieśpieszącym się miastem. Już na lotnisku znajduję osłonięte od wiatru miejsce, wygrzewam się w słońcu, obok kilka palm i czuję się prawie jak na wakacjach w Azji. Szkoda tylko, że za chwilę to wszystko się kończy.

Informacje praktyczne:

  • z lotniska można dostać się do centrum Aerobusem za 6 euro. Nieco tańszy jest przejazd metrem, ale i tak droższy niż bilety na pozostałych trasach.
  • czy opłaca się kupić Barcelona Card – moja, 5-dniowa, kosztowała 60 euro. W tym zawarte są wejścia do niektórych muzeów (ale akurat do tych, które chciałam zwiedzić, można kupić za 30 euro tzw. ARTicket). W pakiecie jest karta na komunikację miejską, z wyłączeniem nocnych połączeń, ale za to zawierająca trasę na lotnisko. Za atrakcje typu domy Gaudiego, Familia Sagrada, centralna część parku Güell i tak trzeba płacić osobno i polecam kupować bilety przez Internet – taniej. Podsumowując – myślę, że trochę taniej wyszedłby mnie ARTicket i karta na 10 przejazdów T-10 za 10 euro, ale przynajmniej mogłam korzystać z przejazdów bez większych ograniczeń.

LISTOPAD 2017

Leave a comment

%d bloggers like this: