„Pięć Stawów. Dom bez adresu”, „Tragedia na Przełęczy Diatłowa” i „Legenda żeglujących gór” trzy książki mniej lub bardziej związane z górami, które ostatnio czytałam. Takimi pozycjami przeplatam czytanie książek popularno-naukowych. A chcąc uczyć się z formy oscylującej wokół recenzji, przygotowałam krótkie opisy. Jedna jest bardzo poetycka (książka, nie recenzja), inna wciąga jak dobry kryminał, kolejna jest miłą opowieścią o pięknym miejscu i wspaniałych ludziach. Zapraszam!
Pięć Stawów. Dom bez adresu – Beata Sabała Zielińska
wyd. Prószyński Media 2020 klik
To kolejna pozycja Beaty Sabały-Zielińskiej o tematyce tatrzańskiej po książce poświęconej TOPR-owi. Tym razem autorka skupia się na schronisku w Dolinie Pięciu Stawów, zwanym „Piątką” lub – jak się okazuje – również „Pięcistawami”.
Wyjątkowe schronisko
Wygląda na to, że nie tylko dolina jest wyjątkowa, ale i to schronisko. Jedyne po polskiej stronie, do którego nie da się dojechać, ale też prowadzone przez szczególną rodzinę. Od kilku pokoleń Krzeptowscy tworzą to miejsce – zarządzają nim, mieszkają tam, przekazują wiedzę swoim dzieciom, wymyślają kolejne usprawnienia. Mam wrażenie, że to książka przede wszystkim o ludziach, którzy na swój dom wybrali to przepiękne miejsce. Anegdotki dotyczące poszczególnych osób przeplatają się z opisami codziennych obowiązków. Do tego garść opowieści o wojnie, ratowaniu ludzi, zakochaniach, niedźwiedziach. O zmieniających się czasach, które mają swoje pozytywne (lepszy sprzęt, oczyszczalnia ścieków), jak i negatywne strony (masowa turystyka, zmniejszająca się ilość wody).
Osią tych wszystkich opowieści są jednak – powtórzę – wspaniali ludzie, którzy mają do siebie pełne zaufanie, kochają to miejsce i kierują się w życiu zasadami.
Myślę, że nawet ci, którzy chodzą po górach, nie zdają sobie sprawy z tego, jak wygląda życie osób prowadzących schronisko i tam pracujących. Jest pełne wyzwań i pracy od rana do wieczora, szczególnie w okresach, gdy jest dużo gości. Dlatego tym bardziej warto być wyrozumiałym, uśmiechnąć się do pracowników i powiedzieć najpierw „dzień dobry” zamiast pytać o wi-fi.
Jak u siebie
Trudno było mi się oderwać od tej książki. Nie są to wyżyny literackie, ale od razu kocha się to schronisko i lubi ludzi. W odróżnieniu od „Legendy…” o wiele łatwiej było mi się utożsamić z tym miejscem, właśnie dlatego, że je znam, że tam byłam i że nawet jeśli nie kojarzę niektórych miejsc po nazwach, to byłam w stanie wyobrazić sobie, o czym bohaterowie mówią. Dodatkowo rok 2020 nie należał do łatwych, jeśli chodzi o wyjazdy, i tych wędrówek po Tatrach nie było zbyt wiele, więc choć na chwilę można było się przenieść wyobraźnią w najkochańsze Tatry.
Tragedia na Przełęczy Diatłowa – Alice Lugen
wyd. Czarne 2020 klik
„Tragedia…” tylko częściowo wiąże się z górami. To zimą 1959 r. w górach Uralu wydarzyła się tajemnicza śmierć kilkorga studentów. Pojawiło się wówczas kilka hipotez, z których jedną przyjęto za wersję oficjalną i zakończono śledztwo. Pamiętajmy jednak, że były to czasu Związku Radzickiego i jakiekolwiek fakty niewygodne dla ówczesnej władzy czy systemu nie miały prawa ujrzeć światła dziennego.
Teorie spiskowe
W oficjalne stanowisko wiele osób jednak nie wierzy, dlatego od wielu lat historia ta rozpala wyobraźnię i przyczynia się do powstawania kolejnych koncepcji tego, co mogło się wydarzyć. Alice Lugen stworzyła świetną, wciągający jak kryminał reportaż. Tworzy portrety poszczególnych osób, zależności w grupie, podejrzane sytuacje. Opisuje klimat miejsca z dala od cywilizacji, bezludnego i nieco przerażającego, szczególnie zimą. Analizuje ślady, które znaleziono na miejscu tragedii, a przede wszystkim świetnie nakreśla absurdy sowieckiego państwa.
Jak dobry kryminał
Nie wiadomo, czy kiedykolwiek faktycznie dowiemy się, co się wtedy wydarzyło. Nie słyszałam wcześniej o tym wydarzeniu, nie miałam więc opinii ani żadnych domysłów. Książka, chociaż nie daje również odpowiedzi, sugeruje według mnie jedno z rozwiązań, które wydaje się całkiem realne. Dawno żadna książka tak mnie nie wciągnęła, nie tylko przez interesującą historię, ale też dynamikę narracji. Bardzo polecam!
Legenda żeglujących gór – Paulo Rumiz
wyd. Czarne 2016 klik
To nieco starsza pozycja w porównaniu do kolejnych dwóch, bo wydana w 2016 r. Nie wpisuje się też w nurt bardzo popularnych obecnie książek na temat himalaizmu czy taternictwa. Polecił mi ją znajomy i przy okazji jakichś zakupów dorzuciłam do koszyka.
Osią książki jest wędrówka przez góry Włoch – można ją podzielić na dwie części: Alpy i Apeniny.
Alpy
Opowieści o Alpach pochodzą z różnych okresów, Rumiz wspomina wędrówki i związane z nimi spotkanie i sytuacje. Szuka początku Alp w Chorwacji, opisuje słoweńskie niedźwiedzie, porównuje porządek Szwajcarii i umiejętność wykorzystania walorów gór, a jednocześnie pewną komercję w Austrii z nieporządkiem części włoskiej. Pojawiają się wątki przyrodnicze, historyczne, polityczne. Są ekscentryczne postaci, historia emigracji ludzi z gór na niziny, radość z obcowania z przyrodą.
Przez Apeniny małym topolino
W drugiej części autor przemierza Włochy z północy na południe w niewielkim samochodzie marki fiat 500, tzw. topolino. Tym razem to zaplanowana, miesięczna podróż, a samochód został wypożyczony na tę okazję od jego właściciela. Ta część podróży to opis tych najprawdziwszych Włoch – z ich problemami, zwyczajami i wierzeniami. Pyszną kuchnią i powolnym życiem. Topolino, chociaż bywa problematyczny, jest niezwykle dobrym sposobem nawiązywania kontaktów – wzbudza uśmiechy, wspomnienia, gdziekolwiek się zatrzyma, na pewno ktoś podejdzie i pogada. To taka podróż przez Włochy zapomniane, poza trasą autostrad, poza dużymi miastami, a jednocześnie te najbardziej włoskie.
Nostalgicznie
Opowieść Rumiza ma w sobie coś poetyckiego. Pisze z pozycji kogoś, kto rozumie i jest częścią tych Włoch, chociaż pochodzi z innej ich części. Miło tez obserwuje się emocjonalną więź, jaka tworzy się między nim a jego pojazdem, który ostatecznie okazuje się kobietą.
Jest coś takiego w tej książce, że czułam, jakby przenosiła mnie w czasy, które choć nie tak odległe, przestały już istnieć. A może wciąż są, ale ukryte w górskich ostępach… Zdarzały się jednak momenty, kiedy trudno było mi się skupić na treści. Prawdopodobnie wiąże się to z tym, że książka dotyczy miejsc, których nie znam. Kiedy coś jest znajome, łatwiej sobie to wyobrazić i się z tym utożsamić, w przeciwnym razie – choć pięknie opisane – wydaje się takie mniej nasze. Polecam więc już od samego początku otworzyć mapę Włoch lub, pewnie, Google maps i na bieżąco sprawdzać lokalizacje. Myślę, że to może pomóc wyobrazić sobie poszczególne miejsca i połączyć następujące po sobie historie.