Wysiadam z pociągu. Jest zimno, niebo pokryte ciemnymi chmurami, z których lada chwila może spaść deszcz. A przecież we Włoszech miało być ciepło. Zawsze!
Ze stacji Santa Maria Novella bardzo blisko jest do zabytkowej części miasta, po paru minutach stoję pod Bazyliką tej samej świętej. W budynku znajduje się też muzeum, ale zniechęca mnie kolejka. Trochę bez planu idę dalej. Zaglądam do jakiegoś kościoła, bo tych naoglądam się we Włoszech najwięcej, a później, nogą za nogą, wlokę się przed siebie. I nagle u końca uliczki widzę plac, podnoszę głowę wyżej, a tam coś pięknego. Monumentalny budynek z biało-różowo-zieloną elewacją, piękny! To Katedra Santa Maria del Fiore, zwana też Il Duomo, perełka stylu gotyckiego. Zachwycona, sprawdzam, którędy można dostać się do środka, niepokoi mnie tylko ta ciągnąca się na paręset metrów kolejka. Ach, tak.
Idę wzdłuż budynku, a później skręcam w przypadkową uliczkę. Docieram do placu SS. Annunziata, biorącego nazwę od stojącej tuż przy nim bazyliki. Mnie jednak zaciekawia ta mała kawiarnia po drugiej stronie ulicy, już na nic innego nie zwracam uwagi. W środku jest ciepło, sucho, pachnie kawą, a turyści są w grupach maksymalnie 3-osobowych. Stąd już dwa kroki do Galleria dell’Academia, w której znajduje się m.in. Dawid Michała Anioła. Idę tam! Ach, kolejka.
Teraz na plac Republiki, potem Palazzo Vecchio, a później nieśmiało zaglądam do Gallerii degli Uffizi. Znajomy powiedział, że gdybym miała we Florencji zobaczyć tylko jedną rzecz, to powinno być to właśnie to miejsce. Nie żebym się spodziewała pustek, ale jedne drzwi, drugie, przy każdych kolejka. Kieruję się w stronę rzeki, a później przez zatłoczony Ponte Vecchio przechodzę na jej drugą stronę.
Idę przed siebie, bo jest mi wszystko jedno. Wychodzę poza mapę, zaczyna padać, wchodzę do baru. I to jest właśnie to, po co przyjechałam do Florencji – bar, gdzie nikt nie mówi po angielsku, pani zza lady zna z imienia każdego, kto wchodzi, a gdy podchodzę, mówi zniecierpliwiona: „Signorina, dica!” Zamawiam więc espresso i siadam koło pana, który się do mnie uśmiecha.
Stąd mogłam do rzeki wrócić przez park Giardino di Boboli, jednak zimno i głód każą raczej znaleźć pizzerię, którą wypatrzyłam wcześniej. I choć nie lubię chodzić tą samą drogą, to via Romana miała w sobie coś magicznego, więc z przyjemnością przechodzę całą jej długość raz jeszcze. Zatrzymuję się jeszcze przed renesansowym Palazzo Pitti, a później, już po tej „właściwej” stronie rzeki zaglądam na piazza Santa Croce, gdzie przynajmniej jest mniej turystów. Ostatnie pół godziny przed wyjazdem spędzam na Mercato Centrale, targowisku różności i tandety.
Właściwie to antyrelacja wyprawy do Florencji. Nie zwiedziłam nic! Ale tak też lubię, powłóczyć się tylko po mieście, zajrzeć do lokalnych barów, pozaglądać do bram. Nic na to nie poradzę – nie lubię tłumów i odmawiam stania w kolejkach. A obu tych rzeczy chyba nie da się w tym mieście uniknąć. W każdym razie polecam zwiedzić te wszystkie miejsca, do których nie poszłam, i spędzić we Florencji więcej niż jeden dzień, żeby mieć na to czas. Na szczęście włoskie miasta i miasteczka są tak piękne, że późniejsze wizyty w Ferrarze i Modenie całkowicie rekompensują mi ten niedosyt.
Przy okazji nazbierałam trochę zdjęć street artu, do obejrzenia tutaj.
Ciao!
LISTOPAD 2017