Nocne podróże męczą, zawsze o tym zapominam. A jeszcze wieczorem tak ciężko ruszyć się z domu, łóżko przyciąga ze zdwojoną siłą i mam ochotę przełożyć to wszystko na inny weekend. Ale kiedy wsiadam do tramwaju, a to już początek podróży, mija chwilowe zniechęcenie, a zostaje już tylko radość z tego, że znowu jestem w drodze. Kierunek: Bieszczady.

Sześć godzin w ciasnym autokarze do Sanoka. Po drodze mijam Brzozów, gdzie znajomi prowadzą agroturystykę, pewnie jeszcze śpią. Staram się przygotować całą logistykę, sprawdzić połączenia, kupić bilety, żeby mieć pewność, że nie zostanę w plecakiem na przystanku. Tak też zrobiłam tym razem. Ale od razu miła niespodzianka, bo w Sanoku pod nasz autobus podjeżdża minivan, który zabierze ludzi dalej. Ale to nie mój, ja muszę znaleźć dworzec, poczekać. Kierowca mówi jednak, że po co, skoro on i tak ma miejsce, i zabiera mnie za symboliczną opłatę. To dobrze, więcej czasu na miejscu. Jeszcze trochę i Ustrzyki Górne, prawie sam kraniec południowo-wschodniej Polski.

Dzień I: Ustrzyki Górne – Tarnica (1346 m n.p.m.) – Bacówka pod Małą Rawką

Plan był taki, żeby dostać się kolejnym busem do Wołosatego i tam rozpocząć trasę. Ale już dawno po sezonie, jest deszczowo, więc chociaż to sobota, ludzi mało. Może ktoś pojedzie, jak zbierze się więcej osób, ale to samo słyszą osoby pytające o dokładnie przeciwny kierunek. W takim razie zmieniam szybko plany i z Ustrzyk Górnych idę czerwonym szlakiem w stronę Tarnicy. Droga ciągnie się pod górę przez las, który – chociaż coraz więcej liści tworzy żółtobrązowy dywan na ziemi – jeszcze chroni przed wiatrem. Mgła oplata wysokie pnie drzew, tworząc bajeczny, choć może jednak bardziej mroczny klimat.

Na początku idzie mi się zawsze najtrudniej. Plecak ciąży, trudno złapać oddech, organizm musi się przyzwyczaić do wysiłku. W końcu łapię rytm. Powoli stok łagodnieje, a to znaczy, że zbliżam się ku grzbietowi, czas na przejście połoniną. Nie czeka na mnie jednak panorama Bieszczadów, wszystko skryte w bieli. Silny wiatr przetacza chmury przez grzbiet, wilgoć wdziera się pod czapkę, ręce marzną. Gdzieś w połowie zakładam spodnie przeciwdeszczowe i drugie rękawiczki, ale cała operacja wyciągania ich z plecaka i wciągania na siebie trwa komicznie długo. Za to jest już cieplej. Z jednej strony miło by było podziwiać Bieszczady w całej ich okazałości, z drugiej – ta pogoda ma w sobie coś z wyzwania.

Tarnica

Na całej trasie przez Szeroki Wierch spotykam bardzo mało osób, więcej czeka ich dopiero na Przełęczy pod Tarnicą i na samym szczycie. Ostatnie 15 minut wejścia, prawie schodami. Na górze stoi metalowy krzyż, którego w częściach wnosili pielgrzymi. Tarnica jest ponoć najlepszym punktem widokowym w tym rejonie, ale to pamiętam z poprzedniej wizyty, bo tym razem widać nic.

Schodzę już szlakiem niebieskim do Wołosatego. Jest zdecydowanie bardziej stromy, ale i krótszy niż trasa przez połoniny, nic dziwnego więc, że mijam całkiem spore grupy. Jest też spokojnie, nie wieje, tak bardzo inaczej od tego, przez co przechodziłam jeszcze pół godziny wcześniej. Z dołu góry zatopione w chmurach wyglądają bajkowo i trochę melancholijnie. Wołosate to ostatni bastion cywilizacji, chociaż i tak ograniczonej.

Nie napawa mnie entuzjazmem perspektywa powrotu do Ustrzyk marszem wzdłuż ulicy, więc pytam starsze małżeństwo, czy mnie nie podrzucą. Podrzucają, a przy okazji częstują kubkiem herbaty z termosu i opowieścią o ich synu, który tak jak i ja, po górach często chodzi sam, i to lubi.

Na Połoninach nie widać nic

To zaledwie część trasy na dzisiaj. Teraz muszę się dostać do schroniska pod Małą Rawką. Choć kusi pójście na skróty i podjechanie albo podejście wzdłuż głównej drogi, to jednak dzielnie realizuję plan i wchodzę czerwonym szlakiem na Połoninę Caryńską. W dole cisza, na górze jednak warunki takie jak wcześniej. Staram się iść szybko, żeby się rozgrzać. Kontury drzew we mgle jak dziwne postaci, gdzieś z naprzeciwka słyszę głosy i dopiero po chwili wyłaniają się szare sylwetki. W odległości kilku zaledwie metrów można dopiero rozpoznać twarze. Szybkie „cześć”, już nawet uśmiechnąć się trudno, bo policzki zesztywniały od zimna.

Mijam szczyt Połoniny Caryńskiej, a kawałek dalej tabliczkę z oznaczeniem grzbietu tejże połoniny. Stąd można iść dalej do Brzegów Górnych, ja jednak odbijam w lewo szlakiem zielonym wprost do Bacówki. Mam wrażenie, że tego dnia wszystko robiłam o wiele dłużej, niż wskazywały na to czasy podane na drogowskazach. Może więc to zmęczenie po nieprzespanej nocy, dociążone plecakiem i wzmożone trudnymi warunkami. To mi daje jednak do myślenia – koniecznie muszę zmienić trasę, którą planowałam na kolejny dzień. 35 km? To się chyba nie uda, nie tym razem.

Kot-król

W Bacówce cudownie, przy wejściu na krześle leży wielki rudy kot-król. Drugi układa się na książkach. Mój tradycyjny, bo lekki, obiad – zupkę chińską mogę zastąpić wegańskim gulaszem z zielonej soczewicy. Co za czasy! Nauczona doświadczeniem nie biorę już ze sobą książek, zazwyczaj jestem tak zmęczona, że i tak nie potrafię skupić się na czytaniu. Za to godzinami mogę gapić się na mapę, zmieniać plany, rozmawiać z innymi o tym, skąd przyszliśmy i dokąd idziemy.

Dzień II: Bacówka pod Małą Rawką – Cisna

Nadal uważam, że trasa z Bacówki pod Małą Rawką przez ten właśnie szczyt, Wielką Rawkę, Krzemieniec, dalej wzdłuż granicy, przez Rabią Skałę i Okrąglik, w dół do Cisnej, jest wspaniałym pomysłem. Ale może na lepszą pogodę i dłuższy dzień. Ja tymczasem zamierzam się dostać do Smereka. Plany planami, ale tą ulicą nic nie jeździ. Niby weekend, ale wczesna pora i deszczowa. Pochmurny, ciemny poranek. W końcu zabieram się z kimś minisamochodem wprost do miejsca, w którym wchodzę na czerwony szlak. Plan jest taki, żeby przejść przez Fereczatę, Okrąglik i stamtąd zejść do Cisnej, czyli przejść chociaż ten ostatni fragment planowanej wcześniej trasy.

Początkowy fragment ciągnie się między rzadkimi zabudowaniami wsi, mogę pozazdrościć tym, którzy tu mieszkają, ciszy i widoków. Chociaż dzisiaj znowu wiele nie widać, wyobraźnia podsuwa mi piękne obrazy.

Dzisiaj nawet las wydaje się nie chronić przed wiatrem i wilgocią. Ma to swoją zaletę – nie mam ochoty na odpoczynek, zresztą gdzie usiąść w takich warunkach. Dzięki temu całą trasę przechodzę w idealnym czasie 6 godzin. Druga zaleta, być może pogody, być może mniej uczęszczanego szlaku, jest taka, że przez cały ten czas spotykam zaledwie 8 osób.

Dropkick Murhpy’s i zupa z soczewicy

W Cisnej idę od razu do Siekierezady. Pamiętam sprzed kilku lat, że przy dźwiękach rockowej muzyki jadłam tutaj zupę z soczewicy, i zamierzam to powtórzyć. Całe zmęczenie i przemarznięcie znikają, gdy popijam później czarną kawę, a gdy z głośników poleci Dropkick Murphy’s to już w ogóle poczuję się jak w domu. Siekierezada to takie fajne miejsce łączące muzykę i poezję. Na skośnej ścianie sufitu wiszą czarno-białe zdjęcia, w innej części – plakatowe wersje ilustracji do książki „Bieszczady. Przystanek Siekierezada”. Autorem książki jest właściciel tej knajpy – Rafał Dominik, natomiast ilustracje stworzył… właśnie sprawdziłam i już rozumiem, dlaczego tak mi się spodobały, w końcu jestem fanką – Ryszard Kaja. Coś czuję, że na dniach ta książka przyjdzie do mnie w paczce.

Ciśniańscy bohaterowie

Sami zobaczcie, dlaczego:

Wyjątkowe literackie i graficzne portrety ciśniańskich bohaterów opowiadań Rafała Dominika zachwycają swoją bolesną groteskowością i dramatyzmem. (…) Oto i całe Bieszczady, w których ja się mieszczę i komponuję i mieści się świat mój cały. Podobno nazwa tej pięknej ziemi pochodzi od Biesa i Czada – diabłów dwóch, jak katoda i anoda. Jak ten plus i minus, antagonistów zaciekłych, piekielnych braci, z których jeden z dobra, a drugi ze zła jest ulepiony. Gdy znudził się Biesowi i Czadowi żywot piekielny, to uciekli sobie przez furtkę niedomkniętą gdzieś na wysokości Berehów na powierzchnię ziemi. Długo błądzili w poszukiwaniu celu i żadna kraina ich nie zauroczyła, aż trafili do Cisnej i tutaj na agorze Bafla i Mietka Nożownika zobaczyli, a jak ich jeszcze posłuchali, to zapragnęli zanurzyć się w takim sposobie istnienia i wtedy Bies wcielił się w Bafla, a Czad w Mietka Nożownika.

Stąd jeszcze 15 minut do Bacówki pod Honem. Nad głową przelatuje klucz krzyczących żurawi. W schronisku nie ma wiele osób, ale wszyscy zdają się mówić tylko o tych ptakach i tak myślę, że to niesamowite być w miejscu, gdzie nie tylko jest na tyle cicho, by je zauważyć, ale gdzie jest to wydarzenie na tyle istotne, że każdy o tym mówi. Odlatujące na zimę żurawie.

Dzień III: Cisna – Komańcza

Bezchmurne niebo! Hura! Jest rześki poranek, kiedy wdrapuję się stromym podejściem na Hon. A tam wzruszający spektakl. Pomiędzy koronami drzew widać przykryte pierzynami mgieł doliny. Zaróżawiają się od pierwszych promieni wschodzącego słońca. I to jest moment, kiedy nie wiem, co robić. Iść dalej, do Komańczy, która jest moim celem. Czy jednak zejść i podziwiać. Ale jeśli zejdę, czy znajdę odpowiednie miejsce, gdzie nic nie będzie mi zasłaniało tego widoku. Stoję wpatrzona i zafascynowana pięknem bieszczadzkiego poranka. Słońce już trochę ponad horyzontem, przebija się między gałęziami i czuć jego rozgrzewające, delikatne ciepło.

Jednak idę dalej, z mocnym postanowieniem, że w przyszłym roku, jesienią, muszę wybrać się w góry po to tylko, by patrzeć. Pogoda już do wieczora będzie piękna, ale akurat tego dnia cała trasa wiedzie przez las. To kolejny fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego. Mijam Wołosań, Jaworne, Pocak, grzbietem idzie się przyjemnie, w zacienionych miejscach widać jeszcze oszronione liście.

Od Chryszczatej droga zaczyna opadać i wiem, że już niedaleko stąd do Jeziorek Duszatyńskich w rezerwacie Zwiezło, których jestem bardzo ciekawa.

Turkusowe jeziorka

Ponad 100 lat temu, na przełomie 1906 i 1907 r., po obfitych deszczach osunęła się część Chryszczatej, niszcząc porastający ten teren fragment lasu i tamując przepływ potoku Olchowatego. Tak powstały trzy jeziorka, obecnie zostały już dwa. Spod lustra wody wystają kikuty drzew przypominające historię powstania tego miejsca. Przy brzegu widać zatopione jesienne liście, których kolor pięknie kontrastuje z turkusem wody. Usiadłam przy mniejszym z nich, zwanym Dolnym. W świetle słońca wyglądało cudownie, a zmęczenie tym bardziej sprawiało, że nie miałam ochoty się stamtąd ruszać.

Dzika droga

No ale zarzuciłam plecak, schowałam aparat i pomyślałam, że może w Duszatynie uda się złapać stopa. Duszatyn jednak istnieje właściwie tylko na mapie, w rzeczywistości to parę budynków należących do służby leśnej. Z dawnej wsi nic już nie zostało. Leśną – chociaż asfaltową – drogą nic nie przejeżdża. Trudno, idę, muszę przecież dotrzeć do Komańczy, choćbym miała tam dojść na czworakach. I nagle słyszę dźwięk silnika, a po chwili zatrzymuje się żółty van. W środku para, z którą parę razy rozmawiałam jeszcze na szlaku. Nie proponowali wcześniej podwózki, bo nie wiedzieli, czy zmierzamy w tę samą stronę. Ale teraz każą wsiadać, a mi ze szczęścia od razu poprawia się humor i wszelkie zmęczenie przechodzi. W bagażniku rowery, koszyk z grzybami, mnóstwo tajemniczych rzeczy. Mówią, że skojarzyłam im się z książką „Dzika droga” o samotnie podróżującej dziewczynie.

W schronisku Leśna Willa czekają na mnie małe kotki i kominek. Później przychodzi jeszcze jeden włóczęga z Warszawy – kończy powoli Główny Szlak Beskidzki, a ja myślę sobie, że „Hm, to jest całkiem niezły plan na 3 tygodnie ucieczki z miasta”.

A tak mniej więcej wyglądała wędrówka tego dnia, przy czym końcówka to przejazd samochodem

Przy okazji pobytu na południowym-wschodzie warto przeznaczyć pół dnia na Sanok, ale o tym w osobnym wpisie.

Informacje praktyczne:

  • dojazd do Sanoka – autobusy firmy Neobus (z Warszawy to koszt ok. 60 zł)
  • dojazd z Sanoka do Ustrzyk Górnych, Cisnej itp. – minivany, ewentualnie połączenia na e-podroznik.pl (ok. 17-25 zł)
  • wejście na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego – 6 albo 7 zł (w zależności od miejsca, cena biletu normalnego)
  • nocleg w Bacówce pod Małą Rawką 33 zł, w Bacówce pod Honem 40 zł, w Leśnej Willi 30 zł
  • dojazd autobusem z Komańczy do Sanoka 9 zł (jest też połączenie kolejowe)

PAŹDZIERNIK 2018

2 Comments

  • Grzegorz
    Posted 13/01/2019

    Zdobywałem Tarnicę z każdej strony, ale moim ulubionym szlakiem jest czerwony z Wołosatego przez Halicz. Później kontynuuję wędrówkę czerwonym szlakiem do Ustrzyk lub schodzę niebieskim do Wołosatego. Jeszcze tylko w zimie nie szedłem tą trasą.

    • Asia
      Posted 17/02/2019

      Też mnie kusi ten czerwony szlak przez Halicz, ale akurat wtedy miałam tak ustaloną trasę i dojazdy, że nie dało rady.

Leave a comment

%d bloggers like this: