Nie myślałam o dwukrotnym trekkingu w Himalajach. Ale miło byłoby od tego pobyt zacząć i na tym skończyć. Tym bardziej że moje wizje przebijania się na kolanach przez śnieżyce (ach, te filmy ze zdobywania ośmiotysięczników) zupełnie się nie sprawdziły. Pierwsza wyprawa w północną część obszaru wokół Annapurny była niesamowitym przeżyciem. Po paru miesiącach wygrzewania się na południu, włóczenia po Katmandu czy odpoczywania w jego dolinie miałam więc ochotę na pożegnalne wyjście w góry. Tym razem wracam do mojego pierwotnego pomysłu, czyli Annapurna Base Camp.

Pojechałam więc znowu do Pokhary. Wyrobienie pozwoleń, zakupy, psychiczne nastawienie się. Spakowałam zimowe ubrania i ciepły śpiwór, ale też kilka lżejszych i oddychających rzeczy, tabletki do oczyszczania wody, trochę orzechów i słodyczy. Wczesnym rankiem z Lake Side pojechałam na dworzec autobusowy, skąd po 7 odjeżdżał bus w kierunku początku trasy.

Dzień I

Wysiadłam w Phedi. Było słonecznie i zaczynało robić się gorąco. Kilka domów wzdłuż drogi, spokój, aż trudno uwierzyć, że to właśnie początek wyprawy w serce śnieżnej krainy.

Schody, schody – początek drogi do Annapurna Base Camp

Najpierw schody, dużo schodów. Mieszkańcy jednego z domów próbują sprzedać mi kij do podpierania się, ale przecież dam radę, myślę sobie. Szybko tego żałuję, ale nie chce mi się wracać. Krótko później dostaję taką bambusową gałąź od pary, która swój trekking już kończy. Jak się potem okaże, trasa jest bardzo dobrze przygotowana dla turystów – nie tylko pod względem noclegów i ilości guesthouse’ów, ale też jeśli chodzi o samą drogę. Pokonywanie jednak licznych schodów, tym bardziej że po drodze będzie mnóstwo przewyższeń, jest męczące. Od schodzenia za to bolą kolana, dlatego przynajmniej jeden kijek jest obowiązkowy. Zawsze można też znaleźć jakąś grubszą gałąź po drodze, co zrobiła Karin.

Bo Karin spotkałam w pierwszym punkcie kontrolnym. Przyszła chwilę po mnie. Porozmawiałyśmy chwilę, pożegnałam się, ale gdzieś na kolejnym przystanku spotkałyśmy się znowu i postanowiłyśmy iść już razem.

W pojedynkę czy z towarzystwem?

Trasę do Annapurna Base Camp bez problemu można przejść w pojedynkę, jest męcząca, ale dość łatwa. Miło jednak mieć kogoś, z kim można się podzielić wrażeniami czy ponarzekać na zmęczenie. Chociaż na ogół i tak idzie się w pewnym oddaleniu od siebie. Dobrze mieć swoją przestrzeń, ale i miło się czasem do kogoś odezwać.

Dla Karin moje towarzystwo było też zresztą dość motywujące. W pierwszy dzień doszła dalej, niż zamierzała, i nie musiałam jej szczególnie zmuszać.

Jeszcze zanim się spotkałyśmy, przeszłam przez uroczą wioskę, skąd rozciąga się piękny widok na Himalaje. Myślę, że całkiem przyjemnie byłoby tam spędzić kilka dni. No, może nie w drodze do ABC, kiedy chce się po prostu dotrzeć do celu, ani wracając stamtąd, kiedy jest się zwyczajnie zmęczonym. Może tak o, gdy ma się czas, ale chce się uciec od turystów z Pokhary.

Nocleg mamy w wiosce Landruk. Właściciel guesthouse’u udostępnia nam pokój za darmo, w zamian za to, że zjemy tam posiłki, co i tak musimy zrobić. To się zresztą często zdarza poza sezonem.

Dzień II

Następnego dnia w czasie przerwy na lunch spotykamy dwie Polki. To dość niesamowite, biorąc pod uwagę, że o tej porze wcale nie ma aż tak wielu wędrowców (i wędrowczyń). Zaraz potem czeka nas strome i długie podejście, które doprowadza nas do Chomrung, odpoczywamy tam w cieniu pięknych rododendronów. Mapy są zwodnicze, planujemy kolejny nocleg, już nawet w pewnym momencie widzimy z daleka tę miejscowość, gdy droga nagle zaczyna się obniżać. To oznacza tylko jedno – kolejna dolina rzeczna do pokonania, a za nią oczywiście podejście. Już nawet nie mamy siły narzekać, po prostu krok za krokiem wleczemy się do celu.

Trudne noce

Jesteśmy przeszczęśliwe, gdy docieramy do wioski Sinuwa i lokujemy się w pokoju. Następnego ranka okazuje się, że to nie była właściwa miejscowość, raczej jej zapowiedź. Ale już naprawdę nie dałybyśmy rady iść dalej. Zamiast zasłużonego odpoczynku czeka nas jakaś celebracja i walenie w bębny do 1 czy 2 nad ranem. W końcu zapadamy w sen.

Dzień III

Mimo niewyspania mamy wyjątkowo dużo energii. Poszczególne odcinki przechodzimy znacznie szybciej niż szacowany czas na tablicach. Zresztą czujemy, że jest nieźle. Zatrzymujemy się w miejscowości Himalaya. Właściwie od pierwszego dnia towarzyszą nam widoki tych najwyższych szczytów. Miła jest świadomość, że coraz bardziej się do nich zbliżamy. Tutaj znajdujemy się w takiej jakby szczelinie, otoczeni grzbietami i jest w tym coś niepokojącego. Jest też znacznie zimniej, ale jeszcze znośnie. Można usnąć, chociaż tak jak w czasie poprzedniej wyprawy sen nie daje pełnego odpoczynku. W głowie szaleńcze sny, kompletnie absurdalne, co niby dla snów typowe, ale tutaj wkracza na inny poziom.

Dzień IV

Wychodzimy ponad granicę zadrzewień i idziemy wąwozem. Trzeba już założyć bluzę i czapkę, bo wieje chłodny wiatr, gdzieniegdzie zalega śnieg. Czas się dłuży, zupełnie inaczej niż poprzedniego dnia. Niby nie czuje się zmęczenia, ale nie wygra się z prawami fizyki i fizjologii – rzadszym powietrzem po prostu oddycha się trudniej. Widoki w znacznej części jednak rekompensują gorsze samopoczucie. Teoretycznie w czwarty dzień można dojść do Annapurna Base Camp, jednak różnica wysokości, jaką byśmy pokonały, to 1200 metrów. Niezbyt dobre to dla organizmu, a nam się przecież nie spieszy.

Mądra decyzja

Zostajemy więc w Machhapuchhre Base Camp. Prószy śnieg, ale przed zachodem jeszcze na chwilę wyjrzy słońce, by pomarańczoworóżowymi promieniami oświetlić tę górę o charakterystycznym kształcie, od której nazwę wziął przystanek. W rzeczywistości MBC nie jest prawdziwą bazą, ponieważ na szczyt nie można się wspinać. Jest to święta góra, dom boga Śiwy. W latach 50. Rybi Ogon, jak tłumaczy się tę nazwę, został prawie zdobyty przez wyprawę brytyjską, członkowie jednak cofnęli się 50 metrów przed szczytem na prośbę króla Nepalu o uszanowanie tego miejsca. Możliwe, że w międzyczasie została zdobyta nielegalnie.

Na tej wysokości jest już na tyle zimno, że w kranie nie ma wody. Owinięci śpiworami siedzimy w jadalni, popijając rozgrzewającą herbatę z imbirem i cytryną i zgadując nazwy stolic. Ciężko jest zasnąć, to bardziej czekanie na świt przerywane krótkimi drzemkami. Chociaż z czasem, kiedy ciepło ciała rozgrzewa wnętrze śpiwora, robi się przyjemniej. Już poprzedniej nocy oprócz samej siebie w śpiworze układam też aparat i inne sprzęty elektroniczne oraz butelkę z wodą, żeby nie zamarzła.

Dzień V

Ok. 7 zaczyna się gwar, szyby w jadalni są zaparowane od przygotowywanych ciepłych śniadań i oddechów czekających na nie osób. Dojście do celu zajmie jakieś dwie godziny. Nie trzeba się śpieszyć, ale też nie chcemy wyjść za późno – ja zdecydowałam tam zostać, ale Karin chce ruszać w drogę powrotną.

Ziiiimno

Początek jest straszny, jest bardzo zimno, marzną stopy, ręce, twarz. Kiedy mijamy znajome z Francji, mówimy tylko szybkie „cześć” i idziemy dalej. W pewnym momencie spotykamy też grupę osób wspierających starszego mężczyznę, nie wygląda dobrze; zgadujemy, że to choroba wysokościowa.

I kiedy zastanawiam się, czy warto było tak cierpieć, zza szczytów po wschodniej stronie wychodzą promienie słońca i wszystko się zmienia. Od razu robi się cieplej, niebo nabiera cudownego błękitnego koloru, kurtki przytraczamy do plecaków i zakładamy okulary przeciwsłoneczne. Widać też już zabudowania bazy i wiemy, że jeszcze chwila i będziemy na miejscu. Wzniesienie pomiędzy bazami nie jest duże, więc trasa jest dość łatwa. Jedynie przed samą bazą trzeba się wspiąć kilka metrów po stromym i śliskim podejściu.

Annapurna Base Camp!

Ale oto jesteśmy! Jest idealnie. Z kubkiem parującej kawy siadam na zewnątrz. Dookoła ośnieżone szczyty, na niebie ani jednej chmury, słońce przyjemnie grzeje i chce się, żeby tak było już zawsze. Jest w tym coś monumentalnego. Jest też duma, że się udało. To też moment refleksji nad tym, co jest ważne, a co mniej. Pojawiają się wspomnienia, plany, wszystko jest jakby bardziej wyraźne.

Żegnamy się z Karin. Jest w Nepalu tylko na 3 tygodnie, więc nie zostaje w bazie na noc, ja za to zostawiam rzeczy w pokoju i idę porobić zdjęcia. Przede mną wznosi się zbocze Annapurny Południowej, w innym miejscu widać lodowiec. Siadam pod kapliczką, do której przyczepione są buddyjskie chorągiewki i oddaję się kontemplacji.

Czy utkniemy tu na zawsze?

Robi się chłodniej, a na niebie pojawia się coraz więcej chmur. Nadciągają w błyskawicznym tempie. Wracam do guesthouse’u, i opatulam się śpiworem. Za oknem robi się zupełnie biało, zaczyna padać śnieg, a my siedzimy razem w jadalni, gdzie jest trochę cieplej i raźniej. Dziwne, ale w tych warunkach do bazy przychodzi jeszcze kilka osób, otrzepują z siebie śnieg i wchodzą. Chciałam zostać tu jeszcze jeden cały dzień, ale to nie najlepszy pomysł. Teraz jesteśmy jak w więzieniu, sypie, nic nie widać i każdy tylko ma nadzieję, że przestanie. Może to normalny cykl dobowy, ale kiedy się tego nie wie, ma się wrażenie, że to już nigdy się nie skończy, że nie będzie jak wrócić. Jednak późnym popołudniem na chwilę się przejaśnia i znowu widać szczyt Machhapuchhre.

O 18 dostajemy obiad, gorące dania parują, słychać pobrzękiwanie sztućców. Nawet na tych wysokościach można zamówić pizzę albo coś bardziej europejskiego. Jednak im wyżej, tym skromniejsza tego wersja. Ja jednak wolę tradycyjny dhal bhat (ryż z sosem curry i strączkami) nie tylko dlatego, że lubię, ale że można dostać dokładkę, a uzupełnienie sił bardzo się przyda. Potem wszyscy idą do swoich pokoi, nadeszła noc. Wchodzę do śpiwora, przykrywam się dodatkowo dwoma kołdrami i czekam, aż nadejdzie poranek.

Dzień VI

Z kilkunastoma innymi osobami wychodzimy na wschód słońca, później śniadanie i droga w dół. Oprócz ścieżki śnieg wszędzie jest gładki, nienaruszony, jest cicho. Każę znajomym iść dalej, a sama zostaję na jakieś pół godziny nacieszyć się tym wszystkim.

Jeszcze tego samego dnia mijam sporą grupę ludzi z nartami i deskami snowboardowymi. Zastanawiam się, czy nie będzie wśród nich także znajomego Litwina, którego poznałam w Katmandu i który miał później jechać do Pokhary. I faktycznie, jakiś czas później go spotykam, jest zaskoczony. Okazuje się też, że ten pan, którego dzień wcześniej widziałyśmy z Karin, został sprowadzony parę wiosek niżej, ale pomimo podania leków, zmarł. To przestroga, że z górami nie ma żartów. Te 4000 metrów to może nie aż tak dużo, ale nigdy nie wiadomo, jak organizm zareaguje. Poprzedni trekking zniosłam dość dobrze. Natomiast tym razem brałam codziennie aspirynę i żelazo i starałam się naprawdę dużo pić, więc objawów choroby wysokościowej nie miałam żadnych.

Dzień VII

W czasie takiej wędrówki mózg chyba się nudzi, z pamięci wygrzebuje mnóstwo rzeczy, przypomina traumy. Staram się więc skupić na widokach, na kolejnych krokach. Tym razem idzie się lżej, ale nie tak zupełnie z góry, bo przecież nadal trzeba przekraczać te doliny i wspinać się po schodach. Powoli też zaczynam myśleć o rezygnacji z przedłużenia tej wyprawy i odbicia w Chomrong w kierunku Poon Hill. Widać stamtąd ponoć pięknie panoramę gór, ale czy jest to aż tak ważne, kiedy było się w samym ich sercu? Poza tym jest znowu upalnie. Czuję się brudna i zmęczona i w końcu rezygnuję z tego pomysłu, tym bardziej że w Jhini czekają gorące źródła. Tam też zostaję na noc, ale wcześniej wygrzewam mięśnie w jednym z dwóch kamiennych minibasenów. Szkoda, że nie można było tego zrobić gdzieś bliżej Annapurna Base Camp. Tutaj nadal jest miło, ale po upalnym dniu ciepła woda nie cieszy aż tak bardzo.

Dzień VIII

Postanawiam też nie wracać dokładnie tą samą drogą do Phedi. Chcę skrócić trochę marsz i dojść do miejsca, skąd odjeżdżają autobusy. Nie jest łatwo, trochę brakuje znaków, mapa nie wystarcza. W jednym miejscu już nie wiem zupełnie gdzie iść, pan, który uprawia pole, nie jest mi w stanie pomóc, nie możemy się dogadać. Nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, dokąd iść. Idę więc przed siebie i nagle wszystko staje się jasne, chyba rozpoznaję ten most z mapy, ufff. W końcu trafiam do niewielkiej osady. Autobus stoi już z włączonym silnikiem, więc podbiegam, pakuję się do środka i po kilku minutach odjeżdżamy. Atmosfera jest cudowna! Wszyscy w świetnych humorach. W końcu wracamy z Annapurna Base Camp, z głośników leci głośna muzyka i tak docieramy z powrotem do Pokhary.

LUTY 2017

Leave a comment

%d bloggers like this: